NIE MUSZĘ JUŻ SYPIAĆ W FIRMIE

Górecki Radosław, Markiewicz Tadeusz
opublikowano: 1998-11-27 00:00

NIE MUSZĘ JUŻ SYPIAĆ W FIRMIE

Powrót do normalności: Dawniej z powodzeniem funkcjonowało tzw. słowo kupieckie. I na jego podstawie można było działać. Sporadycznie słyszało się o tym, że ktoś kogoś oszukał. Teraz jest nieco inaczej, ale sądzę, że i to kiedyś wróci do normalności.

Zbigniew Grycan, właściciel Zielonej Budki od 50 lat wytwarzającej lody, nie ukrywa, że lubi wiedzieć, co się dzieje w firmie. Różne pomysły marketingowe przychodzą mu do głowy w trakcie jazdy samochodem. Przyznaje, że zawsze przydatny byłby dodatkowy zastrzyk finansowy, ale twierdzi, że z tego powodu nie będzie na kolanie pisać prospektu emisyjnego.

„Puls Biznesu”: Czy lubi Pan lody?

Zbigniew Grycan: Tak, lubię i przyznam się, że więcej lodów zjadam w miesiącach zimowych niż latem. Zimą dzień jest krótszy, a w domu w zamrażarce zawsze coś mam pod ręką. Siadam w fotelu, sięgam po lody i... po mojej fizjonomii to widać.

— Czy próbuje Pan lodów konkurencji?

— Owszem, ale niezbyt często. Próbuję, zwłaszcza gdy przebywam za granicą. Wchodzę wówczas do lodziarni szybciej niż do jakiegokolwiek innego sklepu czy domu handlowego. Może to już jest taka przypadłość zawodowa.

— A czy w Polsce kupuje Pan lody konkurencyjnych firm? Czy może ma Pan jakieś ulubione lody z innej firmy niż Zielona Budka?

— Oczywiście w tym miejscu muszę zaznaczyć, że najlepsze lody są z Zielonej Budki. Bywa jednak, że jadę czasem gdzieś samochodem i na stacji benzynowej kupuję zimny smakołyk. Jeśli nie ma naszych produktów, to sięgam po inne.

— Jak Pan reaguje, gdy na stacji nie ma Pańskich lodów?

— Wówczas zawsze pozostaje jakiś mały ból. Ale obiema nogami chodzę po ziemi i wiem, że nie ma takiej firmy lodziarskiej, której produkty byłyby dostępne w każdym punkcie.

— A skąd w ogóle wziął się kolor zielony?

— Od farby. Gdy malowaliśmy pierwszą budkę w Warszawie przy ulicy Puławskiej, nie było innego koloru farby oprócz czerwonego. Ale wtedy już za dużo było tej czerwieni. Z ludowcami jednak też nie mam wcale do czynienia.

— Nie myślał Pan o tym, żeby zmienić kolor? Na przykład niektóre sieciowe restauracje korzystają z pomarańczowego czy czerwonego koloru, który ma ponoć wywoływać u konsumenta większe łaknienie. Z punktu widzenia marketingowego nie lepsza byłaby zatem pomarańczowa budka?

— Zbyt jestem przywiązany do koloru zielonego. Prawdę mówiąc, zdominował wszystko w moim życiu. Może z wyjątkiem garniturów. Zielonych nie noszę.

— Z Zachodu przyszła moda na sandwicze czy na lody w rożkach. Również Pan zdecydował się pójść w tym kierunku i wyprodukował lody w takim kształcie? Czy nie można byłoby wymyślić polskich wzorów?

— W przypadku lodów produkowanych na skalę przemysłową o ich kształcie decydują producenci maszyn. To oni dyktują, jaka może powstać forma. Natomiast od producenta zależy smak, od grafika — wygląd opakowania.

— Ale receptura pozostaje własna. Czy ona jest w jakiś sposób u Państwa chroniona?

— Jestem tradycjonalistą. Lody robimy z naturalnych składników. Przez większą część swojej działalności zawodowej produkowałem lody na bazie jajek. Jednak z powodu zagrożeń sanitarnych ten składnik został wyeliminowany. Jeden z moich pracowników powiedział mi kiedyś: „szefie, połączyliśmy lody przemysłowe z rzemieślniczymi”. Do tej pory staramy się tak robić. Mamy własne receptury — tak samo jak w domowej kuchni.

— Czy ktoś próbował podrabiać Pana produkty? Z drugiej strony — jeden z największych konkurentów zagranicznych oskarżał też Pana o takie praktyki.

— W tym drugim wypadku chodziło o grafikę na opakowaniu. Osobiście na tej dziedzinie się nie znam. Zapłaciłem grafikowi, któremu przecież nie kazałem niczego podrabiać. Zdarzało się, że próbowano kopiować nasze wyroby w Polsce. Nigdy nie wytwarzałem lodów w kolorze niebieskim, a z takimi — jakoby od nas — się na rynku spotkałem. To raczej mniejsze firmy próbują podrabiać, ale rynek producentów się normalizuje.

— Co Pan rozumie pod pojęciem „normalizacja”?

— Chodzi o to, że mniejsze firmy wypadną z rynku. Chcemy być w czołówce producentów, ale liczymy się z realiami. Kawałek tego tortu lodowego chcemy zjeść. Liczbami nie chcę operować.

— Czy walcząc z Algidą i Schoellerem nie czuje się Pan jak mityczny Dawid, który ściera się z dwoma Goliatami?

— Dla konkurentów mam bardzo duży szacunek i respekt. Jestem świadomy, że to koncerny, które dysponują sztabami ludzi i są w pełnym tego słowa znaczeniu profesjonalne. Jestem realistą i nie powiem: ja Algidę pokonam. To normalne, że każdy chce opanować coraz większą część rynku. Jestem przekonany, ze Zielona Budka w podziale lodowego tortu uczestniczy i nadal będzie uczestniczyć. Czy zdobędziemy większy czy mniejszy kawałek — to już zależy od naszej inwencji. Najistotniejszy jest dobry produkt. Z kolei, żeby produkt był dobry, to firma musi być uczciwie prowadzona. Ja mam nawyki rzemieślnicze. Może to jest niemodne, ale uważam, że po prostu trzeba być uczciwym. Tymczasem na początku lat 90 spotykaliśmy się z różnymi firmami.

— A jakie wskazówki, pomocne w prowadzeniu interesu, przekazał Panu ojciec?

— Przekazał mi, że muszę mieć dobry produkt i że mam być uczciwy. Kiedyś byli prawnicy, ale z powodzeniem funkcjonowało tzw. słowo kupieckie. I na jego podstawie można było działać. Sporadycznie się słyszało o tym, że ktoś kogoś oszukał. Teraz jest nieco inaczej, ale sądzę, że i to kiedyś wróci do normalności. Dodatkowo ojciec wpoił we mnie zasadę, że trzeba ciężko pracować: osiem godzin nie wystarczy.

— Czy znajduje Pan wolny czas? Mówi się, że menedżer, który nie potrafi znaleźć wolnego czasu, jest po prostu kiepskim szefem.

— Oczywiście staram się mieć czas dla rodziny i dla siebie. Mówiąc żartem, na szczęście, nie sypiam w firmie. Ale prawda jest taka, że tutaj nie ma cudotwórców. Na początku, kiedy rozkręcaliśmy działalność, siedziałem do nocy. Teraz nadal trzeba dużo pracować.

— Czy chce Pan przez to powiedzieć, że lubi Pan trzymać władzę w swoim ręku?

— Nie do końca. Czasy się zmieniają i pojawiają się nowe wyzwania, nowe szkoły, nowe tendencje w zarządzaniu. Dlatego zatrudniam młodych ludzi. Nie ukrywam, że staram się być zorientowany, co się dzieje w firmie na prawie każdym odcinku. Ale to nie znaczy, że wszystkim kieruję.

— Wielu specjalistów uważa, że właściciele polskich firm cierpią na nieszczęśliwą przypadłość: nie potrafią delegować kompetencji na swoich współpracowników. Czy Pan opanował tę umiejętność?

— Tak. Najlepszym dowodem jest to, że nasz dyrektor generalny ma 34 lata i otrzymał ode mnie olbrzymie pełnomocnictwa. Mam do tego człowieka pełne zaufanie. Jest młody, ale równocześnie bardzo dobrze przygotowany zawodowo. Wprowadza nowe metody zarządzania i ja mu tylko przyklaskuję. Jestem świadomy, że ich efekt nie będzie natychmiastowy, ale pojawi się po pewnym czasie. W moim pojęciu to najlepszy dowód na to, że umiem dzielić się władzą.

— Czy kiedy przychodzi zima nie myśli Pan o produkcji czegoś innego?

— Nie, minęły już czasy, że w rzemieślniczych warunkach coś się wyprodukowało i dobrze sprzedawało. To już musiałaby być działalność na skalę przemysłową. Należałoby to zrobić bardzo dobrze, ale niestety, to jest drogie. Trzeba byłoby kupić najnowsze urządzenia, przygotować profesjonalną promocję. Mieliśmy różne pomysły, ale wyhamowałem je w myśl założenia: „robić jedno, ale dobrze”.

— A jak kryzys rosyjski odbił się na kondycji Zielonej Budki?

— Na szczęście bardzo mało eksportowaliśmy na Wschód. Bezpośrednio skutków kryzysu nie odczułem, choć nie ukrywam, że parę złotych pozostało do ściągnięcia. Jednak podkreślam: moja firma była jednym z mniejszych eksporterów lodów.

— Czy w takim razie zrezygnuje Pan ze Wschodu?

— Odpowiem inaczej: nie zabiegaliśmy w ogóle o ten rynek. Nigdy nie uczestniczyliśmy w żadnej wystawie za wschodnią granicą. Prawdą jest, że nasze lody docierały bardzo daleko, nawet na Syberię. Ale z uwagi na płatności zaprzestaliśmy wysyłki. Nie chcę powiedzieć, że kontrahenci ze Wschodu są nieuczciwi, ale nawet najuczciwszy nie jest w stanie w tej chwili się rozliczyć po tak dużym wahnięciu kursów.

— Czy podjął Pan jakąś decyzję, której żałowałby Pan do dnia dzisiejszego?

— Z perspektywy dnia dzisiejszego pewnych decyzji bym nie podjął. Na pewno gdzie indziej zlokalizowałbym zakład. Być może nie kupiłbym też niektórych urządzeń. Prawda jest taka, że moja dzisiejsza wiedza jest efektem również moich błędów. Gdybym dzisiaj zaczynał od nowa, to byłbym profesorem.

— Co będzie dalej z Zieloną Budką? Czy wejdzie na giełdę?

— Przekształciliśmy się w spółkę akcyjną i oczywiście moglibyśmy wejść na giełdę. Ale w dzisiejszej sytuacji jest to niepotrzebne. Na pewno dodatkowy zastrzyk finansowy by się przydał, ale nie za wszelką cenę. Na kolanie prospektu emisyjnego nie będziemy pisać.

— Czy nie ma Pan czasem ochoty powiedzieć: „OK — już się napracowałem. Jadę teraz odpoczywać pod palmami i jeść lody z Zielonej Budki, a firmą niech zarządzają inni”.

— Od małego uczono mnie pracy. Bezczynne siedzenie nie leży w moim charakterze. Dopóki siły i zdrowie będą pozwalały, będę uczestniczył w życiu firmy. Moje doświadczenie i wiedza przyda się jej. Na pewno kiedyś pójdę na emeryturę. Wszystko we właściwym czasie.

“Nie chcę powiedzieć, że kontrahenci ze Wschodu są nieuczciwi, ale nawet najuczciwszy nie jest w stanie w tej chwili rozliczyć się po tak dużym wahnięciu kursów walut”.