„PB”: Cieszy pana to, co się dzieje na warszawskiej giełdzie w ostatnich tygodniach?
Piotr Kuczyński: Chyba nikogo nie cieszy to, co się dzieje na rynkach światowych, a na naszej polskiej giełdzie tym bardziej, ponieważ zachowywała się o wiele gorzej do innych. WIG20 już przed pandemią koronawirusa był słabiutki — poniżej szczytu z 2007 r., podczas gdy np. w Indiach indeks był dwa razy wyżej niż wtedy.
Pytając o to, czy się pan cieszy, miałem na myśli napływ inwestorów.
Przyjąłem to z dużym zdziwieniem. Może ludzie, siedząc w domu, nudzą się i dlatego pootwierali sobie rachunki, a giełdę starają się traktować jak miły hazard. Taką zabawę. To chyba dobre wytłumaczenie, bo drugie jest gorsze: nauczyłem się w ciągu 27 lat obecności na rynkach finansowych, że kiedy kupuje tzw. ulica, czyli ludzie niedoświadczeni, trzeba uciekać, bo indeksy będą spadały, a nie rosły. Ten tłum nieco mnie niepokoi.
Nie ma pan wrażenia, że giełda trochę nam wypiękniała? Że mniejsze znaczenie mają teraz spółki z udziałem skarbu państwa, a większe te prywatne?
Większe znaczenie zaczynają mieć firmy mniejsze, takie z sWIG80, z mWIG40. Rzeczywiście podnoszą się znacznie szybciej niż np. te z WIG20. Przed poniedziałkowo-wtorkową korektą już ponad połowę strat zdołały odrobić. Ja jednak zawsze ostrzegam, że na małych spółkach, przy małym obrocie wyciągnąć się do góry jest bardzo łatwo. Małe spółki są doskonałe w okresie hossy, ale gdy zaczynają się spadki, to nie ma ich komu sprzedać.
Ale takie małe spółki stają się spółkami średnimi, a następnie mogą nawet dużymi. To dla inwestorów lepiej.
To podejście Warrena Buffetta: wypatrujemy okazję, znajdujemy spółkę z perspektywami, która ma stosunkowo małą konkurencję, jest w miarę silna, chociaż jeszcze mała, i daje nadzieje, że za dwa, trzy lata stanie się spółką średnią, a później dużą. Inwestujemy w nią, licząc się nawet ze stratami 20-30 proc., ale po tych dwóch, trzech latach mamy np. 300 proc. zysku. Jest to jednak pomysł dla ludzi, którzy mają więcej pieniędzy i niewielką ich część lokują w akcje takiej spółki.
Nie sądzi pan, że obecny kryzys zmieni jednak nasz rynek?
Jakoś w to nie wierzę. Wiem, że to teraz modne — wszyscy mówią, jak świat się zmieni po pandemii, jak wszystko się pozmienia i będzie zupełnie inaczej. Jeżeli będzie trwała długo, to może dojść do potężnych zmian, choć niekoniecznie w dobrym kierunku, ale jeżeli zakończy się latem albo jesienią, to za rok nie będzie żadnych większych zmian. Potrzebny byłby przepotężny kryzys, żeby doszło do przewartościowania i do innego myślenia.
A surowce? Tu mamy do czynienia z kryzysem potężniejszym niż finansowy sprzed 12 lat…
Tak. Widać to szczególnie na rynku ropy w przypadku minusowej wartości kontraktów. To nie realna podaż i popyt wpływają na cenę, tylko to, co robią rynki finansowe, firmy inwestycyjne. To jest chore, bo oznacza, że to ogon macha psem. Tylko czy ktoś wpadnie wreszcie na pomysł, żeby to ukrócić?
Czy ta sytuacja, w której sprzedający dopłaca kupującemu, żeby wziął od niego towar, nie jest właśnie światełkiem w tunelu?
To potężny sygnał ostrzegawczy. Potężne żółte światło, ale obawiam się, że jeszcze nie czerwone, a jeśli nie czerwone, to wszyscy je zlekceważą.
Ale są całe kraje, które stoją na handlu ropą, gazem. Nowa sytuacja może dla nich oznaczać totalną zmianę sytuacji.
Tak, to bez wątpienia potężne uderzenie w ich finanse. Niedawno Bank for International Settlements podał, że zadłużenie 30 największych krajów rozwijających się wzrosło do ponad 82 bln USD. To potężna wartość. To zadłużenie będzie im coraz bardziej ciążyło, bo większość z nich to kraje surowcowe, wydobywające np. ropę naftową. Jeżeli kryzys utrzyma się przez dłuższy czas, to mogą one nawet ogłosić niewypłacalność. To z kolei uderzy w cały sektor finansowy i w gospodarkę globalną.