Tytuł zapożyczony został z telewizyjnego spotu jednego z samorządowych komitetów wyborczych, który skromnie mianował się właśnie „ostatnim bastionem zdrowego rozsądku”. Jego nazwy już nie pomnę, w każdym razie była bardzo patriotyczna. Ale na dobrą sprawę nieistotna, albowiem takie dobre samopoczucie charakteryzuje wszystkich walczących o elektorat kandydatów.
Na całym świecie wybory lokalne traktowane są jako sondaż popularności władzy, którego wiarygodność zależy od stopnia ich upolitycznienia. W Polsce samorząd terytorialny odtworzony w roku 1990 wymknął się centrali tak dalece, że zaczęła go okiełznywać. Między innymi służyło temu obniżenie z 40 tys. do 20 tys. (o mało co nie stanęło na 15 tys.) progu wielkości gmin, od którego wybory przeprowadzane są według upartyjnionej ordynacji proporcjonalnej. Preferencje dużym partiom daje także przyznawanie im pierwszych, jednolitych numerów list od województw do gmin. Ale jeszcze nigdy wybory samorządowe w Polsce nie zawierały takiego pierwiastka politycznego, jak tegoroczne — jako że nikt tak otwarcie, jak Prawo i Sprawiedliwość nie postawił tezy o konieczności „przejęcia samorządu”. Okazało się bowiem, że w znacznym stopniu jest on przesiąknięty „układem”, a tym samym zagraża świetlanej przyszłości IV Rzeczypospolitej.
Sztandarowym przykładem traktowania samorządu przez centralny aktyw partyjny jest fałszywa teza, że „kto wygra w Warszawie, ten wygra wybory samorządowe”. Zaprawdę, interesy mieszkańców pozostałych 2477 polskich gmin w najmniejszym stopniu nie zależą od tego, kto będzie prezydentem stolicy! Ale bój PiS z PO o Warszawę stał się tak prestiżowy, że wszystkie chwyty są w nim dozwolone. We wtorek uczestniczyliśmy w kolejnych medialnych igrzyskach, tym razem z okazji… rocznicy utworzenia rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Jej obchody dały kandydatowi PiS darmowy, pozaustawowy czas antenowy. Jego kontrkandydatka Hanna Gronkiewicz-Waltz nie ma możliwości wprzęgania publicznych mediów do swojej kampanii, więc stara się nadrabiać dystans kreatywnością. Właśnie dokonała historycznego odkrycia: „to ja uzdrowiłam naszą złotówkę!”. Może myślała o faktycznie trudnej, ale technicznej operacji denominacji?
Dla mnie poligonem „przejmowania samorządu” jest moja macierzysta gmina, szczęśliwie położona tuż za rogatkami stolicy. Od 1990 r. partie polityczne nie miały tam nic do powiedzenia, a nieśmiałe próby zaistnienia kończyły się ich wyborczymi klęskami (największą — SLD cztery lata temu). Teraz kolejną próbę podejmuje lokalna komórka PiS, wykonująca partyjne dyrektywy obsadzenia kandydatami wszystkiego, co tylko jest do wzięcia. Animatorem tego przedsięwzięcia jest nauczyciel, który na burmistrza wystawił zaufanego kolegę nauczyciela, a na radnych — swoich wychowanków, dzisiaj dwudziestoparolatków. Akurat w małych okręgach jednomandatowych, w których wyborcy w pierwszej kolejności oceniają osobę, a dopiero potem nazwę listy, kandydaci o tak małym życiowym doświadczeniu są z góry spisani na straty. Zresztą — zobaczymy, będzie to ciekawy sprawdzian, czy tak wiotkie personalne nośniki udźwigną idee IV RP…