Zgodnie z regułami grupy, która nie ma siedziby ani sekretariatu, państwo sprawujące w G20 przez rok rotacyjne przewodnictwo trzyma sto procent władzy proceduralnej. Najbliższy szczyt odbywa się 22-23 listopada 2025 r. w RPA, konkretnie w Johannesburgu. Prezydent Cyril Ramaphosa ma gest i poza gronem stałych uczestników zaprosił na widownię – formalnie zawsze jest to tryb epizodyczny – aż piętnastkę innych przywódców. Ze swojego kontynentu naturalnie Egipt i Nigerię, poza tym Singapur, Malezję, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Wietnam, Nową Zelandię oraz tłumek europejski: Szwajcarię i Norwegię, zaś z UE – Hiszpanię, Holandię (te dwa państwa już dawno załatwiły sobie status gości corocznych) oraz epizodycznie Danię, Finlandię, Portugalię i Irlandię. Od 1 grudnia 2025 r. kierownicę G20 na rok przejmują USA. Donald Trump interesownie ściągnie do Miami również kilkunastu władców ideowo mu bliskich, poza Karolem Nawrockim bardzo realne szanse mają na przykład – za zasługi w osłabianiu jedności Unii Europejskiej – premierzy Węgier i Słowacji, czyli Viktor Orbán i Robert Fico. To dopiero byłby paradoks, gdyby na szczycie G20 pierwszy raz znalazła się prawie cała Grupa Wyszehradzka…
Samozwańczy klub wielkich
Great 20, czyli światowa Wielka Dwudziestka, to nie żadna sformalizowana organizacja, lecz forum polityczno-dyskusyjne skupiające 19 państw ze wszystkich kontynentów oraz Unię Europejską (UE), a od dwóch lat również Unię Afrykańską (UA). Nazwa zatem powinna już się zmienić z G20 na G21, ale nikt tego nie proponuje, albowiem byłoby to symboliczne otwarcie członkowskiej puszki Pandory. Ambicje różnych państw wymagałyby rozszerzenia grupy do co najmniej G30, co w odniesieniu do liczącej 193 członków Organizacji Narodów Zjednoczonych stanowiłoby umownie 15 proc. G20 w obecnym kształcie, nawet bez doliczania UE i UA, wytwarza 85 proc. światowego produktu brutto i prowadzi 75 proc. handlu, chociaż obejmuje tylko 56 proc. populacji. Po dodaniu obu unii kontynentalnych wskaźnik ludnościowy G20 skacze do 79 proc., zaś udział w globalnej emisji dwutlenku węgla wynosi aż 84 proc.
Korzenie G20 sięgają zawiązania się pół wieku temu samozwańczej elitarnej G7, na początku w formule G6, zaś jako G8 w latach 1997-2014. W 1975 r. utworzyły ją potęgi gospodarcze Zachodu: USA, Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Włochy i Japonia (klasyfikowana również zachodnio), szybko doszła Kanada. Po upadku Związku Radzieckiego kapitalistyczna elita wyciągnęła pojednawczo w 1997 r. rękę do Rosji, ale po zaborze Krymu w 2014 r. car Kremla został ze szczytów G8 wyrzucony (tzn. bezterminowo zawieszony) i formuła wróciła do G7.
Krytycy elitarnego klubu zarzucają mu niedemokratyczność i brak odpowiedzialności przed jakimkolwiek organem sformalizowanym, za który można uznawać w praktyce jedynie ONZ. G7 symbolizuje bogatą Północ podejmującą jednostronnie decyzje mające skutki dla całej ludzkości, w szczególności dla biednego Południa.
Prawdziwą elitą jest OECD
Lekiem na zło globalizacji miało być rozszerzenie G7/G8 do rozmiarów G20. Pomysł zmaterializował się w 1999 r. w odpowiedzi na kilka światowych kryzysów zadłużeniowych, ale w pierwszych latach konferowali wspólnie jedynie ministrowie finansów i gospodarki, prezesi banków centralnych, potem doszli szefowie resortów spraw zagranicznych i niektórych innych. Gwałtownym skokiem na poziom szczytów szefów państw i rządów był upadek Lehman Brothers w 2008 r. i rozpędzająca się kryzysowa lawina. Odchodzący prezydent George W. Bush zareagował pilnym szczytem G20, zaś w 2009 r. grupa prezydencko-premierowska ogłosiła się najważniejszą platformą międzynarodowej współpracy gospodarczej i finansowej. Notabene jej skład ustalony został subiektywnie w zaciszu gabinetów, poza wielkościami gospodarek głównym kryterium zaliczenia do G20 stała się reprezentatywność kontynentalna. Musiał być na przykład jakiś reprezentant Afryki, zatem uznano, że wystarczy podupadająca RPA, natomiast Egipt czy Nigeria już się nie załapały. Dopiero od dwóch lat oficjalnie przyjęto całą UA, zatem najbiedniejszy kontynent został nobilitowany – chociaż tylko na papierze.
Charakterystyczny jest przykład Ameryki Południowej. Do G20 naturalnie zaliczono z tego kontynentu Brazylię i Argentynę, ale wyłącznie ze względu na masę ich gospodarek, bo absolutnie nie na poziom rozwoju w przeliczeniu na mieszkańca. Progi stawiającej na kryteria jakościowe naprawdę elitarnej Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) są dla obu wspomnianych latynoskich potentatów zdecydowanie za wysokie. Na liście 38 członków OECD z tamtego kontynentu znajdują się tylko Chile i Kolumbia, a także pobliska Kostaryka. Polska z zasadną dumą należy do OECD już od 1996 r., natomiast na samodzielne stałe członkostwo G20 nie mieliśmy i nie mamy szans – przecież bierzemy udział w corocznych szczytach w pakiecie UE, zaś polskim głosem mówią… Ursula von der Leyen i António Costa. Nostalgicznie wypada wspomnieć, że w latach 2014-2019 spersonalizowanym wkładem polskim zarówno w G20, jak też G7 była obecność Donalda Tuska jako przewodniczącego Rady Europejskiej.
W ostatnim czasie premier ogłosił, że bilionowa gospodarka Polski osiągnęła mniej więcej 20. miejsce na świecie, więc może w następstwie tego sukcesu zaistniałaby samodzielnie w strukturze G20… Przez wiele minionych lat taki postulat rzucało dość regularnie środowisko PiS, zaczął kiedyś Lech Kaczyński, a potem kontynuował swoją mrzonkę Andrzej Duda. Bez odpowiedzi pozostawało i pozostaje retoryczne pytanie – jeśli Polska w G20, to… za kogo. Nieśmiało wskazuje się palcem podupadłą Argentynę, gospodarczo rzeczywiście od nas słabszą. Takie pomysły świadczą jednak o całkowitej ignorancji autorów, którzy pomijają strukturalny fundament G20 – wspomnianą już reprezentatywność geograficzną.
Pęknięcie G20 na G7 i BRICS
Teoretycznym celem istnienia G20 jest rozwiązywanie najważniejszych problemów gospodarki światowej, takich jak utrzymywanie międzynarodowej stabilności finansowej, łagodzenie zmian klimatu, tworzenie warunków dla zrównoważonego rozwoju. Dla polityków z wysokim ego – innych się nie spotyka – grupa jest bardzo silnym magnesem, albowiem stwarza iluzje współrządzenia ludzkością. Do udziału w trwających przez cały rok pracach G20 oraz finalnych listopadowych szczytach przywódców zapraszane są nie tylko stałe państwa członkowskie oraz bywające epizodycznie, lecz także liczne organizacje międzynarodowe. Przyjmowane jednomyślnie deklaracje G20 to wielostronicowe górnolotne dokumenty, przepojone troską o przyszłość planety i ludzkości. Niestety, skażone są brakiem jakichkolwiek uprawnień wykonawczych oraz wchodzeniem w kompetencje sformalizowanych struktur międzynarodowych, choćby Światowej Organizacji Handlu.
Coraz bardziej zaostrza się już nawet nie spór, lecz konflikt między dwoma podgrupami wewnątrz G20. Biegunem przeciwnym w stosunku do zachodniej G7 jest podobnie silna BRICS, czyli interesowna wspólnota Brazylii, Rosji, Indii, Chin i RPA. Jej faktycznym przewodnikiem są Chiny, które obrały kurs na obalenie światowej hegemonii Stanów Zjednoczonych i dla osiągnięcia tego strategicznego celu przygasiły nawet naturalną rywalizację z Indiami. Od trzech lat dodatkowym powodem konfrontacji G7 z BRICS jest stosunek do napadu Rosji na Ukrainę. Zachód jednoznacznie w G20 potępia – przynajmniej tak było za prezydenta Josepha Bidena – ściganego zbrodniarza wojennego Władimira Putina, natomiast antyzachodni przyjaciele jego postępowanie tłumaczą i popierają. Mimo wszystko car Kremla woli fizycznie nie stawiać się na szczytach G20 nawet w państwach, które gwarantują mu nietykalność, zadowala się triumfowaniem z ekranu. Do Johannesburga za dwa miesiące także nie przyjedzie, ale w przyszłym roku do Miami, gdyby Donald Trump znowu rozłożył mu czerwony dywan – nie jest wykluczone…
Polska mogłaby jak Hiszpania
Polska samodzielnie zaznaczała dotychczas swoją obecność na forum G20 kilka razy tylko śladowo. Jedynym prestiżowym konkretem była w 2017 r. bytność Mateusza Morawieckiego, wicepremiera oraz ministra rozwoju i finansów, na szczycie na poziomie ministerialnym w Baden-Baden. Podczas rotacyjnego przewodnictwa Niemiec w G20 swoje uprawnienia do zapraszania gości wykorzystał tak Wolfgang Schäuble, minister finansów w gabinecie Angeli Merkel.
Po blisko dekadzie tamten gospodarski gest powtarza Donald Trump, ale już na poziomie najwyższym. Nie jest na razie jasne, czy zaproszenie personalne dla Karola Nawrockiego na listopad 2026 r. do Miami zostanie rozszerzone również wobec polskich ministrów – zwłaszcza Andrzeja Domańskiego i Radosława Sikorskiego – podczas wcześniejszych spotkań G20 pod rocznym przewodem amerykańskim.
Niewątpliwie jednak otwiera się realna szansa na wejście Polski nie do grupy, lecz na jej widownię w formule stałego gościa. Spośród UE pełne członkostwo w G20 przeniosły z G7 jako podmioty odrębne od szefostwa UE: Niemcy, Wielka Brytania (w epoce sprzed brexitu), Francja i Włochy. Wzorcowym dla nas przykładem powinna być inteligentna postawa rządów Hiszpanii, która dawno uzyskała status gościa i co roku zaproszenie czysto formalnie odnawia, ale jej premierzy mrzonek o pełnym członkostwie nie rozsiewają. W unijnej hierarchii państw Polska stoi tuż za Hiszpanią, zatem pomysł jest doskonały, tylko wymagałoby to naprawdę zgodnej dyplomacji prezydencko-rządowej. Należy odrzucić niedorzeczności o pełnym członkostwie w G20, o które bezpodstawnie stara się na przykład Holandia – to znaczy przez wiele lat starał się sprytny premier Mark Rutte, ale nic nie uzyskał. Lepiej zasiadać wśród obserwatorów G20, ale na stabilnym gościnnym fotelu. Do familijnych zdjęć przywódców z corocznych szczytów G20 ustawiają się wszyscy obecni.