Charakterystyczny sygnał nadał z wiosennej, specjalnej edycji Europejskiego Forum Nowych Idei (EFNI) w Warszawie premier Donald Tusk. Słuchając jego zdumiewającego referatu koncentrowaliśmy się na ogłoszeniu krucjaty gospodarczego nacjonalizmu, ale pojawił się również wątek deregulacyjny. Otóż w maju szef rządu zamierza przedstawić dorobek zespołu deregulacyjnego w Kopenhadze premier Mette Frederiksen, jako że to Dania 1 lipca przejmuje od nas ster Rady UE. Nie bardzo wiadomo po co, albowiem traktatowo inicjatywę prawodawczą posiada przecież wyłącznie Komisja Europejska (KE). Jeśli coś z polskich propozycji miałoby się ewentualnie kiedyś znaleźć w przepisach unijnych – to nie przez Kopenhagę, lecz przez komisyjny gmach Berlaymont przy rondzie Schumana w Brukseli. Parlament Europejski oraz Rada UE, czyli obie izby legislacyjne, pracują wyłącznie nad projektami wpływającymi z KE. Dziwny proceduralnie zamiar ogłoszony przez Donalda Tuska ma jeszcze jeden aspekt – niestety potwierdza, że podczas polskiego półrocza z jakimkolwiek pożytecznym konkretem już się nie da zdążyć, co najwyżej można zainspirować następną zmianę w sztafecie.
Analiza zawartości Dziennika Urzędowego UE potwierdza, że w polskim półroczu wspólnotowy dorobek prawny nie wzbogaca się o akty epokowe. Z masy protokołów głosowań Rady UE niemal losowo wybrałem jeden ukończony akt ustawodawczy, będący próbeczką unijnej twórczości regulacyjnej, ale naprawdę reprezentatywną. Proszę się wczytać – chodziło o zmianę decyzji w odniesieniu do leśnego materiału rozmnożeniowego kategorii „przetestowany”, jego etykietowania oraz aktualizacji nazw organów odpowiedzialnych za zatwierdzenie i kontrolę produkcji... Głosowanie ministrów pod polskim przewodem przeszło 27:0, zatem wskaźnik poparcia dla zacytowanego doniosłego niewątpliwie aktu osiągnął poziom wymarzony przez każdą prezydencję – 100 proc. Leśny przykład to zaledwie czubek regulacyjnej góry lodowej. Pytanie retoryczne brzmi – jakie szanse mają idee deregulacyjne w UE w sytuacji, gdy ich wdrażanie traktatowo mogą zainicjować wyłącznie sprawcy nadregulacji…
Przytoczony wynik głosowania w Radzie UE zdarza się najczęściej, chociaż nie zawsze. Organ kierowany obecnie przez polskich ministrów niektóre uchwały przyjmuje większością zwykłą (czyli obecnie 14 z 27 państw), a wyjątkowo doniosłe – jednomyślnie. Generalnie jednak w produkcji legislacyjnej obowiązuje tzw. podwójna większość kwalifikowana – głosowanie za przez co najmniej 55 państw (czyli obecnie 15 z 27 państw) reprezentujących co najmniej 65 proc. ludności UE. Ten ostatni warunek podkreśla, że w odróżnieniu od prezydencko-premierowskich szczytów Rady Europejskiej, gdzie każde z 27 państw ma głos ważący identycznie – w legislacyjnej Radzie UE pozycja państwa uzależniona jest według naprostszej zasady proporcjonalności od liczby ludności. Każdego 1 stycznia na podstawie danych Eurostatu akcjonariat decyzyjny się zmienia. Polska, niestety, corocznie traci, do 31 grudnia 2024 r. dysponowaliśmy pakietem 8,37 proc. głosów, a wraz z objęciem 1 stycznia prezydencji – 8,33 proc. Największym mocarzem oczywiście są najludniejsze Niemcy z udziałem 18,49 proc. (przy czym im też spadło, mieli 18,72 proc.), zaś Malta utrzymuje wagę decyzyjnego puchu – niezmiennie 0,12 proc. Przy głosowaniach zgodnych te odsetki nie mają znaczenia, ale gdy dojdzie np. do starcia o umowę UE z Mercosur – będą miały gigantyczne, w szczególności dla montowania tzw. mniejszości blokującej. Z całą pewnością nie będzie to jednak zmartwienie prezydencji polskiej, może po wakacjach duńskiej, albo dopiero następnej cypryjskiej…