Dorobek przemyśleń kierownika – w slangu władzy szef rządu nosi właśnie taki tytuł – najpierw w poniedziałek poznają koalicjanci, zaś my w środę, 11 czerwca, w treści exposé, towarzyszącego wnioskowi premiera do Sejmu o wotum zaufania dla Rady Ministrów.
Paradoks polega na tym, że arytmetyczny wynik głosowania posłów zapowiada się dla Donalda Tuska zdecydowanie bardziej optymistycznie, niż społeczny odbiór programowo-wizerunkowy tego tzw. nowego otwarcia. Teoretyczna relacja sił w 460-osobowym Sejmie wynosi około 245:215 dla konsorcjum rządowego, oczywiście zawsze trzeba uwzględniać margines posłów nieobecnych, przy czym w ważnych głosowaniach ich liczba nie przekracza 10. Opozycja na pewno się skoncentruje, przeciwko wotum zaufania zostanie oddanych 210 lub ciut więcej głosów. Konstytucyjnie wymagana jest tylko większość zwykła (nie bezwzględna, jak wobec wotum na początku kadencji), zatem premier wygra, nawet gdyby wyłamało się do 30 posłów koalicyjnych, nie tyle wstrzymujących się, ile… nieobecnych. Są to strachy na wyrost, po stronie rządowej frekwencja będzie również odpowiednia, dlatego że pasażerowie sań władzy chcą za wszelką cenę jechać na nich jeszcze 2,5 roku do wyborów planowanych na jesień 2027 r.
Woźnica sań Donald Tusk zapowiedział jednak, że jakieś balasty zostaną zrzucone. Wśród udziałowców konsorcjum trwa nerwówka. Nie wiadomo kto może stracić fotele konstytucyjnych ministrów, co w następstwie poskutkowałoby także odchudzeniem kompanii sekretarzy i podsekretarzy stanu. Partie się mocno okopały, potworzyły wewnątrz Rady Ministrów własne sektory wszechwładzy. Dokładnie liczą, czym rządzi Koalicja Obywatelska (wewnętrznie niejednorodna), co trzyma Polska 2050, gdzie panuje Polskie Stronnictwo Ludowe, wreszcie co wywalczyła Nowa Lewica.
W składzie rządu następowały już zmiany, ale przydział resortów to opoka. Notabene osoba ministra decyduje o także upartyjnionej obsadzie stanowisk znajdujących się w jego portfolio decyzyjnym. Zapowiadając otwarcie ministerialnej puszki Pandory premier Donald Tusk podyktował kalendarz – 11 czerwca dawajcie mi wotum zaufania, a za partyjne łby weźmiemy się w lipcu. Posiedzenia Sejmu zaplanowano na 23-25 lipca oraz… 5 sierpnia. To ciekawa data, ostatni dzień urzędowania Andrzeja Dudy. Jeśli premier przeforsuje zmiany, to na pewno zechce, żeby odchodzącym/nominowanym dyplomy wręczył pod żyrandolem do 5 sierpnia jeszcze prezydent odchodzący. Z wystąpień Donalda Tuska wynika, że bliska mu jest maksyma Stephena Kinga „zawsze lepszy znany wróg niż nieznany”.
Jako zaledwie obserwator nie śmiem podpowiadać, kto personalnie się do rządu nie nadaje. Mam natomiast propozycję całościową – konieczne jest skreślenie z listy konstytucyjnych członków Rady Ministrów, czyli tych z nominacją prezydencką, absolutnie wszystkich tzw. ministrów bez teki. Niech minister brzmi dumnie, kieruje realnymi działami administracji rządowej oraz z upoważnienia ustawowego wydaje rozporządzenia, czyli powszechnie obowiązujące akty prawne. Tymczasem gabinet Donalda Tuska w skali obrośnięcia ministerialną fikcją absolutnie nie różni się od np. gabinetu Mateusza Morawieckiego (oczywiście mowa o jego prawdziwym rządzie kadencyjnym, a nie o dwutygodniowym wyrobie rządopodobnym z końcówki 2023 r.). Trudno pojąć, czemu urzędnicy od równości, polityki senioralnej czy społeczeństwa obywatelskiego, a także szefowie KPRM oraz Komitetu Stałego RM bezzasadnie są ministrami konstytucyjnymi. Politycznym pułapem wszystkich podanych stanowisk – które funkcjonalnie są rządowi potrzebne i przydatne – powinien być najwyżej sekretarz stanu.