Co roku na przełomie września i października do Martigny w kantonie Valais (niem. Wallis) na południu Szwajcarii zjeżdżają hodowcy krów. Miasteczko staje się areną wielkiego święta — Walki Królowych (Combat de Reines). Zmagają się masywne (jakieś 1200 kg), krótkonogie i niewiarygodnie umięśnione czarne krowy rasy d’Hérens (niem. Ehringer), wyjątkowo odporne na surowe warunki w Alpach. Bojowość to ich cecha genetyczna. Krowy konkurują o dominację, o prawo prowadzenia stada na pastwisko. Ale to bezkrwawe potyczki. Samice zwierają się tylko łbami, krzyżują rogi i przepychają, starając się zmusić przeciwniczkę do rejterady. Owszem, zdarzają się zadrapania czy połamane rogi (choć to akurat bardzo bolesna kontuzja), ale nic groźniejszego.



Łeb w łeb
Naturalne dążenie przedstawicielek rasy d’Hérens do ustalania hierarchii w stadzie stało się atrakcją kantonu Valais, gdzie od 1923 r. organizuje się oficjalne walki krów i prowadzi rejestr królowych. Eliminacje trwają od wiosny do jesieni na pastwiskach i stadionach, a dwa najważniejsze turnieje to majowy w Aproz, przed wyprowadzeniem stad na alpejskie pastwiska, i wrześniowy lub październikowy (zależnie od pogody) w Martigny, po zejściu krów z hal. Finałom w Martigny na arenie romańskiego amfiteatru Octodure towarzyszy radosne ludowe święto — hodowcy i kibice (przyjeżdża ich nawet 50 tysięcy!) głośno dopingują zawodniczki, zwilżając gardła miejscowymi napitkami i racząc się tradycyjnymi przysmakami, wśród których nie brakuje pieczonych kasztanów i dania raclette z roztopionego sera i ziemniaków w mundurkach. Podczas turnieju nie ma miejsca na improwizację — są określone reguły, sędziowie, opieka weterynaryjna, a nawet kontrola antydopingowa. Zawodniczki muszą być ciężarne. Dzieli się je na kilka kategorii według wieku i wagi. Kiedy wychodzą na arenę, każda żd z numerem namalowanym białą farbą na boku, same wybierają sobie przeciwniczki i tak, po kolei, eliminują się wzajemnie z turnieju. Zwyciężczynie walk w kategoriach zmagają się w wielkim finale — główna czempionka otrzymuje tytuł Królowej Królowych, a jej właściciel — pamiątkowy dzwonek z wygrawerowanym tytułem i datą. Ale nie tylko prestiż się liczy. Walki krów to niezły biznes — zwykłą krowę kupi się za 2 tys. franków, królowa jest warta nawet 40 tys., a jej cielęta jakieś 5 tys. franków.
Zejście z hal
Wiosną i jesienią świętują razem ze swoimi stadami także posiadacze muciek innych ras, np. brunatnej szwajcarskiej, której urodziwe przedstawicielki często się spotyka na alpejskich łąkach. Ceremonialne wyprowadzenie stad na gó górskie hale i zejście z nich to ważne wydarzenia dla lokalnych społeczności i turystów w wielu szwajcarskich kan- tonach. W tym roku hodowcy krów z okolic Appenzell, miasta w północno-wschodniej Szwajcarii, stolicy kantonu Appenzell Inner- rhoden, sprowadzili z hal swoje stada już pod koniec sierpnia. Szli odświętnie ubrani w regionalne stroje w rytm melodii krowich dzwonków kó ij jodłowania, dł prowadząc malowniczo przystrojone krowy. Każdej przywiązano między rogami kolorowy stroik z iglastych gałęzi i bibułkowych kwiatów. Korowód rusza wczesnym rankiem, by nie zmęczyć wolno idącego bydła pilnowanego przez pasterskie psy. Wieczorem na dole, w miasteczku, gromadzą się tłumnie mieszkańcy i turyści, by podziwiać kolorowe orszaki.
Rent a cow
Do zejścia z hal przygotował się też Albert Breitenmoser, właściciel 19 krów i 10 cieląt, m.in. Olimpii, Pauli, Wiktorii, Cindy i Sydonii. Każda z jego krasul nosi piękne imię. Każdą można… wynająć.
Latem farmer trzyma swoje stado 1180 m n.p.m. w pobliżu malowniczego jeziora Seealpsee, dokąd wyrusza się z miasteczka Wasserauen. Wysokogórskie gospodarstwo Seealp Boden Rathaus to nie tylko pomieszczenia dla zwierząt i ich opiekunów, lecz także przytulna chata dla turystów. Nocują w niej często najemcy krów. Ludzie, którzy zapłacili 390 franków, by przez cały alpejski sezon (trzy letnie miesiące) być dumnymi posiadaczami krowy. Dostają jej oprawione zdjęcie i certyfikat wynajmu. Mają też specjalne uprawnienia, mogą m.in. odwiedzać swoją krowę, kiedy tylko zechcą, doić ją, zwiedzić serowarnię, do której trafia mleko od ich krowy, i kupić wyprodukowany z niego ser po zniżkowej cenie. Albert Breitenmoser dorzuca też bezpłatny nocleg z farmerskim śniadaniem w alpejskiej chacie z drewna. Cały ten krowi biznes to oryginalny pomysł farmera, który od 2007 r. wynajął już 50 zwierząt i to nie tylko Szwajcarom. Chętni są też m.in. Duńczycy, Holendrzy, Austriacy, Francuzi, Kanadyjczycy, a nawet Chińczycy. Większość to mieszkańcy dużych miast.
— Przyjeżdżają odwiedzać swoje krowy całymi rodzinami, by pokazać dzieciom, że mleko nie pochodzi z supermarketu. Nie uważam, że organizujemy jakąś turystyczną atrakcję. Po prostu pokazujemy tym ludziom nasze życie — opowiada Albert Breitenmoser.
To sielskie bytowanie blisko natury niektórych kusi bardziej. Najemcy Selmy, łagodnej wielkookiej krowy, która dopomina się o głaskanie, nie zadowoliło tylko jedno lato na alpejskich halach. Wynajął sobie krowę do końca jej życia.