Rozkręca się debata o ryzyku spirali płacowej

Ignacy Morawski
opublikowano: 2021-10-19 20:00

Niektórzy ekonomiści nazywają wzrost płac i cen w Polsce spiralą. Czy mają rację?

Mamy mały, ciekawy ekonomiczny spór. Marek Belka, były prezes NBP, powiedział parę dni temu, że w Polsce występuje spirala płacowo-cenowa, która wymaga szybkich podwyżek stóp procentowych. Analitycy PKO BP natomiast napisali we wtorkowym komentarzu, że oznak spirali płacowo-cenowej w Polsce nie ma. Kto ma rację? Patrząc na ostatnie dane powiedziałbym, że choć spirala to za duże słowo, to mocne podgrzewanie rynku pracy trwa.

We wrześniu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw (do którego należą firmy niefinansowe zatrudniające co najmniej 10 osób) wyniosło 5841 zł i było o 8,7 proc. wyższe rok do roku. Z miesiąca na miesiąc płace rosną w średnim tempie około 0,7 proc., co daje 8-9 proc. w ujęciu rocznym, czyli szybciej niż przed kryzysem. Widać to na wykresie.

Czy to jest owa spirala? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw warto zrozumieć, czym jest spirala płacowo-cenowa. Jest to sytuacja, w której wzrost cen i płac zaczynają wzajemnie się napędzać — pracownicy żądają wysokich podwyżek, firmy przerzucają to na ceny, powodując inflację, a pracownicy widząc inflację, żądają dalszych podwyżek. Procesem rządzi inercja. Nie ma on mocnego związku z realną aktywnością gospodarczą, czyli na przykład płace nie są już determinowane wzrostem wydajności pracy, lecz jedynie obroną pracowników przed inflacją. Sposobem na przerwanie takiej spirali jest albo układ zbiorowy pracowników i pracodawców (co jest niemożliwe w gospodarce bez silnych związków zawodowych i rozwiniętego dialogu publicznego), albo schłodzenie popytu do stanu recesji.

Płace w Polsce rzeczywiście wykazują oznaki rozkręcania się. Rosną w tempie 8-9 proc., podczas gdy realna wydajność pracy rośnie w tempie 4-5 proc. Na tę różnicę między wzrostem kosztów płacowych a wzrostem wydajności pracy firmy muszą zareagować redukcją marż albo podniesieniem cen. Na razie podnoszą ceny, co tylko zachęca pracowników do wzmożenia żądań płacowych. Jeżeli na rynku utrzyma się tendencja, że pracownicy przyzwyczają się do nowego tempa podwyżek płac, a firmy do nowego tempa podwyżek cen, w umiarkowanie złym scenariuszu oznacza to utrzymanie inflacji na poziomie powyżej 5 proc., a w bardzo złym systematyczny wzrost inflacji, który skończy się radykalnymi podwyżkami stóp procentowych i schłodzeniem czy wręcz zmrożeniem gospodarki.

Rozumiem, że na takie ryzyko wskazywał Marek Belka, gdy mówił w TOK FM: „To jest najbardziej przerażające, gdy zaczyna się wyścig cen i płac. Bo to jest spirala cenowo-płacowa, którą bardzo trudno zatrzymać. Spodziewaliśmy się pewnego wzrostu cen, ale nie do 6 proc. Taka inflacja oznacza, że sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli. Taka inflacja nie ma już żadnych pozytywnych skutków ani nawet neutralnych”.

Sądzę jednak, że do wystąpienia prawdziwej i niebezpiecznej spirali płacowo-cenowej brakuje w Polsce gruntu. Żeby wystąpiła taka spirala, musi być spełniony jeden z dwóch warunków. Proces ustalania płac musi mieć jakieś formalne powiązanie z inflacją, np. poprzez indeksację czy bardzo mocny nacisk zorganizowanych związków zawodowych, lub też oczekiwania inflacyjne gospodarstw domowych i firm muszą być całkowicie zdestabilizowane — w takich warunkach żadna ze stron nie ma wiary, że w przewidywalnej przyszłości inflacja będzie stabilna. Pierwszy warunek nie jest spełniony na pewno. Był może kiedyś, ale dziś nie jest. Drugi warunek raczej nie jest spełniony, choć to oczywiście trudniej ocenić na bieżąco.

Jest też kilka czynników, które utrudniają występowanie spirali. Polska gospodarka jest mocno uzależniona od eksportu, więc ceny firm w Polsce są zależne od cen światowych. Siła przetargowa pracowników jest wysoka, ale nie aż tak, by zmusić firmy do podwyżek cen zagrażających poważnie ich zyskowności. Firmy wciąż też mają spore bufory w postaci dość wysokich marż (oczywiście nie wszystkie i nie w każdej branży), które mogą jeszcze lekko obniżyć. Podejrzewam, że te czynniki też mogli mieć na myśli analitycy PKO BP, gdy pisali: „W danych nie widać mocniejszych symptomów narastania presji płacowej, mimo kolejnego miesiąca wzrostu inflacji. Nie widać także tworzenia się spirali płacowo-cenowej”.

Rynek pracy w Polsce na pewno jest rozgrzany i to jest dobry powód do podniesienia stóp procentowych — raz bank centralny już to zrobił, pewnie jeszcze parę takich ruchów w nadchodzącym roku wykona.