Rozpoczęła się prezydentura 2.0

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2025-01-20 20:00

Bez względu na przebieg drugiej kadencji oraz sumaryczny dorobek obu, Donald John Trump na pewno przejdzie do historii Stanów Zjednoczonych Ameryki pisanej przez duże H.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Jest drugim w dziejach gospodarzem Białego Domu, który powrócił do niego po przerwie, zatem zapisuje się jakby w dwóch osobach – jako prezydent 45. oraz 47. Poprzednio tylko raz pod koniec XIX wieku dokonał takiej sztuki demokrata Stephen Grover Cleveland, który był prezydentem 22. oraz 24. Od tamtego czasu kolejni przechodzili do prezydenckich kronik pod jednym numerkiem, nawet rekordzista Franklin Delano Roosevelt, który sprawował władzę nieprzerwanie aż 12 lat i miesiąc (zmarł na początku czwartej kadencji), ale był prezydentem tylko/aż 32. Generalnie po skandalu konstytucyjnym sprzed czterech lat, gdy Donald Trump nie uznał porażki z Josephem Bidenem, jego powrót wydawał się niewyobrażalny, uwzględniając również wątek biologii – wszak zaprzysiężony w poniedziałek prezydent niedługo skończy 79 lat. Notabene w tym wieku jeszcze by się załapał jako pełnoprawny uczestnik na… konklawe, albowiem w Watykanie granica dla kardynałów – czyli również możliwość zostania papieżem – wynosi 80 lat.

Zdumiewająco żywotny bardzo leciwy miliarder jednak do Białego Domu powrócił. Konstytucyjnie najważniejsze było 5 listopada 2024 r. oczywiście zwycięstwo Donalda Trumpa nad Kamalą Harris w głosach elektorskich 312:226, natomiast społecznie i wizerunkowo – w głosach obywateli w urnach, wyszło to w milionach 77,3 do 75. To ważna okoliczność, dająca Republikaninowi demokratyczny mandat ogólnoamerykański. Trzeba pamiętać, że głosowanie elektorskie zostało w 1787 r. skonstruowane przez ojców Konstytucji USA tak, że w wyborach prezydenta USA premiowani są mieszkańcy dużej liczby stanów małych w stosunku do takiej samej grupy mieszkańców niewielu stanów najludniejszych.

Inauguracja prezydentury nie na stopniach wzgórza Kapitol, lecz wewnątrz gmachu Kongresu, miała specyficzny posmak. Obawa przed mrozem rozbiła przygotowywaną od miesięcy ogromną fetę w narodowym pasażu, na którą bardzo wielu wyborców Donalda Trumpa wykosztowało się i przyjechało z daleka, chcąc zobaczyć swojego idola chociaż maleńkiego, ale na żywo. To tzw. syndrom papieski. Odesłaniem ich do telebimów strasznie się rozczarowali, zdecydowanie woleliby trwać na mrozie. Niedzielny wiec oraz zastępcza uroczystość inauguracyjna w hokejowo-koszykarskiej Capital One Arena mogły gromadzić tylko 20 tys. zwolenników. Notabene liczniejsza była w Waszyngtonie sobotnia demonstracja przeciwników prezydentury Donalda Trumpa, którzy od 5 listopada pozostają w szoku i nie mogą przeżyć, że prawomocnie skazany – chociaż bez kary – w procesie kryminalnym, sześciokrotny bankrut etc. został przywódcą ich narodu. Taki zbiorowy werdykt arytmetyczny jest jednak absolutnie niepodważalny.

Inauguracja zawężona do rotundy pod kopułą Kongresu miała specyficzną symbolikę. Ostatni raz w tym miejscu, również z powodu mrozu, przysięgał Ronald Reagan w 1985 r., także na drugą kadencję. Generalnie ta najświętsza państwowa sala Ameryki jest miejscem uroczystości pogrzebowych prezydentów oraz niektórych bardzo wyjątkowych postaci. Ze względu na ograniczoną pojemność rotundy bezpośrednimi świadkami inauguracji byli tylko politycy oraz krezusi, na których opiera prezydenturę Donald Trump, plebejska reszta jego wyborców znajdowała się na dworze. Na razie nie podano, czy zaproszenia dostali najaktywniejsi uczestnicy szturmu na Kongres z 6 stycznia 2021 r., którzy wtedy zdobyli właśnie tę kultową salę. Najsłynniejszym był Jacob Anthony Chansley, znany całemu światu ze zdjęć tzw. człowiek bizon, skazany na niedługą odsiadkę za dokonanie zniszczeń. Donald Trump postanowił wszystkich skazanych za tamten spontaniczny wandalizm ułaskawić. Jeśli będzie miał taki kaprys, to może przyznać im kombatanckie odznaczenia…