Równo rok temu polską energetykę rozgrzewała fala upałów, która doprowadziła do wprowadzenia „stopni zasilania” i ograniczenia dostaw prądu do odbiorców przemysłowych. W tym roku pogoda jest gorsza, ale branża też jest rozgrzana — emocjonuje ją temat wprowadzenia rynku mocy, który ma docelowo zapobiec powtórce takich sytuacji jak ubiegłoroczna. W środę Polski Komitet Energii Elektrycznej (PKEE), stowarzyszenie branżowe, którego członkami są m.in. czterej państwowi giganci (PGE, Tauron, Enea i Energa), zaprezentowało raport „Rynek mocy, czyli jak uniknąć blackoutu”. Autorzy raportu — co nie budzi zaskoczenia — są zwolennikami wprowadzenia rynku mocy w formule zaproponowanej niedawno przez Ministerstwo Energii. Ich zdaniem, uchroni to Polskę przed niedoborami. Szacują, że w przeciwnym razie roczny koszt tego „zaniechania” dla gospodarki sięgnie 10 mld zł. — Konsumenci być może nie odczuli w ubiegłym roku dużych konsekwencji wprowadzenia stopni zasilania, ale na pewno odbiło się to na przedsiębiorstwach. Obecnie rynek nie zapewnia bezpieczeństwa energetycznego i trzeba wprowadzić inne rozwiązanie — mówi Grzegorz Gliński, wiceprzewodniczący PKEE. Na początku lipca minister energii Krzysztof Tchórzewski zaprezentował założenia projektu ustawy o rynku mocy. W uproszczeniu chodzi o to, że obecnie elektrowniom płaci się tylko za wytworzoną energię elektryczną. Problem w tym, że jednocześnie wspierane są zielone źródła energii, które mają pierwszeństwo dostępu do sieci. Elektrownie konwencjonalne nie działają w tej sytuacji pełną parą, co oznacza, że ich przychody i rentowność spadają, tymczasem w wypadku wyższego zapotrzebowania na energię to one są pierwszą linią ratunku. Mają też problemy ze sfinansowaniem modernizacji i rozbudowy infrastruktury. „W przypadku braku występowania odpowiednich sygnałów ekonomicznych, w perspektywie 2025 r. wycofanych zostanie w Polsce około 10 GW mocy wytwórczych, a problemy ze zbilansowaniem systemu mogą wystąpić już w 2020 r.” — głosi raport. — Bezpieczeństwo kosztuje, tymczasem konwencjonalne elektrownie, ze względu na konkurencyjność w segmencie wytwarzania i rozwój alternatywnych źródeł energii, pracują krócej i kosztują więcej. To nie pozwala na realizację inwestycji, niezbędnych z punktu widzenia bezpieczeństwa systemu — mówi Remigiusz Nowakowski, prezes Tauronu.
To właśnie rynek mocy ma zapobiec temu czarnemu scenariuszowi. Po jego wprowadzeniu elektrownie dostawałyby pieniądze także za gotowość do produkcji energii, a nie tylko za samą sprzedaż. Producenci energii stawaliby do aukcji, z których pierwsza, według rządu, mogłaby się odbyć już na początku przyszłego roku, choć najpierw musi się na to zgodzić Komisja Europejska (KE). — Prowadzimy dialog z KE w kwestii rynku mocy. Nie proponujemy rozwiązań, które mogą być niezgodne z prawem UE — mówi Andrzej Piotrowski, wiceminister energii. W czym problem? W tym, że ktoś za tę moc musi zapłacić — i będzie to konsument energii.
Rząd szacuje, że roczny koszt wprowadzenia rynku mocy to 2-3 mld zł, które zostaną rozłożone na płacących rachunki. Ale może być drożej. Eksperci PKEE twierdzą jednak, że koszty dla gospodarki przy bezczynności albo wprowadzeniu rozwiązań pośrednich będą jeszcze większe, głównie ze względu na brak inwestycji w nowe moce. — Wprowadzenie rynku mocy wcale nie musi przełożyć się na inwestycje w nowe moce — w Wielkiej Brytanii taki rynek funkcjonuje i brakuje długoterminowych planów budowy nowych bloków — mówi Joanna Maćkowiak- -Pandera z Forum Analiz Energetycznych, organizacji wspierającej niskoemisyjny model polskiej energetyki. © Ⓟ