Zgodnie z zasadą rotacji w tym roku gospodarzem 51. szczytu grupy G7 jest Kanada. Zbiórka władców szeroko rozumianego Zachodu zlokalizowana została w kurorcie Kananaskis w Górach Skalistych koło olimpijskiego Calgary, odizolowanym przez policję i armię. Tym razem jednak największym wrogiem G7 wcale nie są protestujący z daleka alterglobaliści, lecz… ona sama. Potęgi Zachodu zwykle zapisują maczkiem na 40 stronach obejmujące kilkadziesiąt punktów konkluzje szczytów, w których górnolotnie deklarują swoje zjednoczenie w determinacji sprostania globalnym wyzwaniom i wytyczenia ludzkości kursu ku lepszej przyszłości. Tak tradycyjnie było jeszcze podczas ubiegłorocznego 50. szczytu w kurorcie Borgo Egnazia na obcasie włoskiego buta. Ale była to zamierzchła już epoka, gdy fotel amerykański zajmował Joseph Biden. Obecnie na G7 wrócił Donald Trump, którego doktryną jest wysadzenie w powietrze wszelkich międzynarodowych układów i bytów wielostronnych z udziałem USA, najchętniej na czele z Organizacją Narodów Zjednoczonych. Dlatego gospodarze 51. szczytu nawet nie próbują przedkładać projektu konkluzji, bo nie miałyby one żadnych szans na uchwalenie. Premier Mark Carney ma tylko nadzieję, że Donald Trump przynajmniej wytrzyma w Kananaskis dwa dni i nie powtórzy skandalu z 2018 r., gdy z 44. szczytu G7 w Quebecu wyjechał obrażony przed czasem, poniżając ówczesnego kanadyjskiego premiera Justina Trudeau.
Trzeba przypominać, że międzynarodowy status traktatowy G7 jest dokładnie zerowy. To zawiązany w 1975 r. (najpierw w formule G6 – USA, Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Włochy, Japonia, rok później doszła Kanada) samozwańczy klub najbardziej uprzemysłowionych potęg Zachodu, przy czym do tej kategorii zalicza się także Japonię. Od 1997 r. dołączenie Rosji zmieniło formułę klubu na G8, ale po zaborze Krymu w 2014 r. Władimir Putin został wyrzucony. Archaiczność G7/G8 uznali inni ambitni władcy i od 1999 r. wymusili powstanie rozszerzonego, równie samozwańczego klubu G20, którego opoką stała się reprezentatywność kontynentalna. Obie grupy odbywają szczyty odrębnie, szersza G20 zbierze się 22-23 listopada 2025 r. w Johannesburgu. Członkostwo w obu klubach nie zależy tylko od PKB per capita, realnie ważniejsze są kryteria geopolityczne i równowaga kontynentalna. Notabene Polska formalnie jest obecna zarówno na trwającym szczycie G7, jak też w G20, ale przez pośredników z Unii Europejskiej – Ursulę von der Leyen i Antónia Costę.
Wewnątrz G20 wykrystalizowała się podgrupa innych potęg, ostro rywalizujących z zachodnią G7. Piątkę BRICS stworzyły Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA, od roku należy także kilka innych państw, w tym… Iran. Szczyt konkurentów G7 odbędzie się już niedługo, 6-7 lipca w Rio de Janeiro, bardzo możliwe że z fizycznym udziałem Władimira Putina. Tymczasem w zbiórce G7 w Kananaskis gościnnie uczestniczy trzech przywódców z założycielskiej piątki BRICS – Narendra Modi, premier Indii, Luiz Lula da Silva, prezydent Brazylii oraz Cyril Ramaphosa, prezydent RPA. Ich zaproszenie to kolejna próba wpłynięcia przez zachodnią G7 na zmianę postawy przynajmniej przywódców tych państw wobec agresji Rosji na Ukrainę i symbolicznego wyjęcia ich z frontu sprzyjającego Kremlowi. Z takimi marzeniami osobiście znowu stawił się na G7 prezydent Wołodymyr Zełenski, mający nieustającą nadzieję na przełom, ale oczywiście na warunkach ukraińskich, których filarem byłoby wycofanie się Rosji na pozycje nie tylko sprzed 24 lutego 2022 r., lecz sprzed pierwszej agresji w 2014 r. Niestety dla jego oczekiwań, zaplanowany od roku szczyt G7 równie naturalnie co gwałtownie zmienił agendę i jako temat priorytetowy potraktował wojnę Izraela z Iranem. Traktowana ściśle G7 oczywiście prezentuje postawę proizraelską, w tym wątku wyjątkowo zgodnie z Donaldem Trumpem, natomiast goście z BRICS – jednoznacznie proirańską.