Skoro zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej wybory prezydenta odbywają się planowo co pięć lat, to tytuł tego tekstu jest tzw. oczywistą oczywistością. Głosujemy w drugiej turze 1 czerwca 2025 r. standardowo, poprzednio kończyło się to w okolicznościach anormalnych półtora miesiąca później, dopiero 12 lipca 2020 r. Liczony jednak od obu terminów czas przygotowania się zwycięzcy do złożenia 6 sierpnia przysięgi wobec Zgromadzenia Narodowego był/jest wystarczający.
Wobec emocji rozpalających społeczeństwo tytuł nieprzypadkowo jest nieco absurdalny. Z bardzo długiej kampanii to jedyna prawda, pod którą można się podpisać ze stuprocentowym przekonaniem. Wszelkie inne argumenty i tezy obarczone są dwuznacznością i nieokreślonością. Ot, choćby apel Rady Przedsiębiorczości, skupiającej dziewięć najbardziej znaczących organizacji biznesowych, w tym pięć należących do Rady Dialogu Społecznego: „Potrzebujemy prezydenta, który łączy, a nie dzieli” oraz „Czas na prezydenta, który nie boi się zmian i wie, że prawdziwe przywództwo to umiejętność słuchania, łączenia i działania”. Słowa naprawdę święte, tyle że obie strony głęboko pękniętego wyborczo społeczeństwa uważają, iż wyidealizowanemu modelowi odpowiada wyłącznie ich kandydat, czyli – odpowiednio – Rafał Trzaskowski lub Karol Nawrocki.
Oczywiście nie wiemy, jak zachowa się niewielka część elektoratu, która będzie się wahała aż do samej wizyty w lokalu wyborczym. Notabene wśród wyborców już zdecydowanych część wcale nie jest zachwycona dość miałkim „swojakiem”, ale „tamten” to jakiś diabeł wcielony nie do przyjęcia… Dotychczas w III RP najwyższy odsetek głosujących w takim negatywnym trybie na krzyż odnotowany został w 1995 r. w starciu Aleksandra Kwaśniewskiego z Lechem Wałęsą. W tym roku z badań powyborczych może wyjść, że głosowanie przez zaprzeczenie miało jeszcze większe znaczenie.
Obaj kandydaci oczywiście są postaciami realnymi, nie produktami sztucznej inteligencji. Nie da się jednak zamieść pod dywan powszechnie znanej, gorzkiej prawdy, że mają nad sobą prawdziwych, najwyższych szefów ich środowisk – Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Dawno temu, w 2007 r. byłem fizycznie obserwatorem w studiu TVP – zamierzchłe czasy medialnej normalności – debaty premierowskiej obu wymienionych wodzów. Wtedy bezpośrednią debatę, a potem przyspieszone wybory parlamentarne wygrał akurat Tusk. Od 18 lat trwa jednak ich konfrontacja, co najwyżej zmieniają się postaci wysuwane w danych wyborach na front. Donald Tusk i Jarosław Kaczyński zaliczyli epizody osobistego starania się o władztwo nad żyrandolem w Pałacu Prezydenckim, ale obu nie wyszło. Niedzielne głosowanie zatem jest tylko kolejnym w długim ciągu starć Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością – obie partie powstały w tym samym czasie na początku XXI wieku, w styczniu 2001 r. – spersonifikowanym do konfrontacji wydelegowanych przez szefów w wieku mocno już emerytalnym dwóch fighterów znacznie młodszych.
Długa kampania wyborcza często skręcała na ścieżkę rywalizacji o stanowisko… premiera. Wszyscy kandydaci, również obaj niedzielni finaliści, mieli duże problemy z przełożeniem swoich planów na dość ograniczone uprawnienia konstytucyjne prezydenta RP. Obiektywnie nie było to nawet ich winą, albowiem w parlamentarno-gabinetowym ustroju III RP, z pewną tylko domieszką prezydencką, realnie najważniejszym decydentem oczywiście jest prezes Rady Ministrów. Dlatego najważniejszym następstwem niedzielnego rozstrzygnięcia będą relacje obu ośrodków władzy na szczytach państwa. Prezydentura Rafała Trzaskowskiego domknie system wszechrządów tzw. konsorcjum 15 października, przynajmniej do wyborów parlamentarnych w 2027 r. Prezydentura Karola Nawrockiego przejmie od Andrzeja Dudy pałeczkę bardzo ostrej konfrontacji między tzw. dużym pałacem przy Krakowskim Przedmieściu a małym pałacem przy Alejach Ujazdowskich.
Ten drugi zbiorowy werdykt absolutnie wykluczy tzw. kohabitację. Wywodzący się z łaciny termin oznacza współzamieszkiwanie, ale nie chodzi o życie na kocią łapę. Politycznie to konieczność współistnienia prezydenta oraz rządu/parlamentu, wywodzących się z przeciwnych obozów politycznych. W ustrojach demokratycznych najbardziej znane są okresowe kohabitacje we Francji oraz Stanach Zjednoczonych, ale przecież i Polska od 1989 r. zebrała już bogate doświadczenia. Wymuszona wynikami wyborów teoretyczna kohabitacja różnej długości zdarzyła się już sześć razy. Przypomnę okresy i strony: 1993-95 – Lech Wałęsa vs SLD-PSL; 1997-2001 – Aleksander Kwaśniewski vs AWS-UW; 2005 – Aleksander Kwaśniewski vs PiS (krótko); 2007-10 – Lech Kaczyński vs PO-PSL; 2015 – Andrzej Duda vs PO-PSL (krótko); 2023-25 – Andrzej Duda vs KO z aliantami. Bywało bardzo różnie, najmniej boleśnie dla państwa przebiegła konfrontacja/współpraca prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i premiera Jerzego Buzka. Istniał wtedy naprawdę strategiczny, ogólnonarodowy cel – w 1999 r. przy pełnej zgodności wszystkich ośrodków władzy weszliśmy do NATO.
Przed niedzielnym finałem pytanie właściwie retoryczne brzmi zatem – domknięcie systemu czy przedłużenie konfrontacji?
Przeczytaj także:
Czy polityka wstrząśnie giełdą i rynkiem walutowym?