Globalnemu zainteresowaniu towarzyszy powtarzane również co cztery lata zdumienie niepojętą dla obserwatorów zewnętrznych amerykańską ordynacją wyborczą. Wszędzie tam, gdzie odbywają się uczciwe i demokratyczne elekcje głów państw, wyniki są oczywistą oczywistością – kto zbierze od współobywateli więcej głosów, ten wygrywa. Ale nie w USA. Konstytucyjna dwoistość wyborów prezydenckich jest w pełni zrozumiała i akceptowana przez Amerykanów, natomiast dziwaczna w ocenie zagranicy. Pogódźmy się jednak z okolicznością, że w końcu to… oni wybierają swojego najważniejszego urzędnika.
Historyczny kompromis konstytucyjny
Konstytucja USA została uchwalona 237 lat temu, później wprowadzane były uściślające poprawki, ale główne rozwiązania trwają. Wynegocjowali ją w drodze bardzo trudnego kompromisu uczestnicy burzliwej konwencji konstytucyjnej w Filadelfii, trwającej od 25 maja do 17 września 1787 r. Niepodległe kolonie, których na początku było 13, pozostawały wspólnotą dość luźną. Grupę założycielską zjednoczonego państwa federalnego tworzyły stany: Connecticut (CT), Delaware (DE), Georgia (GA), Karolina Południowa (SC), Karolina Północna (NC), Maryland (MD), Massachusetts (MA), New Hampshire (NH), New Jersey (NJ), Nowy Jork (NY), Pensylwania (PA), Rhode Island (RI) i najludniejsza wtedy Wirginia (VA). Na współczesnej mapie USA to północno-wschodni obszar nad Atlantykiem, przed wtorkowymi wyborami w większości zaznaczony na niebiesko, czyli w barwach Partii Demokratycznej.
Założycielskie kolonie miały rozbieżne interesy, dlatego osiągnięcie kompromisu konstytucyjnego wypada uznać naprawdę za cud. Delegaci zgodzili się na dwuizbowy Kongres. Mandaty w Izbie Reprezentantów przydzielane są stanom proporcjonalnie do liczby ich ludności, natomiast w Senacie każdy ma dwóch senatorów bez względu na populację. Współcześnie na jednym biegunie znajduje się stan Kalifornia z ponad 38 mln mieszkańców (to mniej więcej Polska), zaś na drugim westernowe Wyoming, gdzie prerie i góry zamieszkuje tylko nieco ponad 600 tys. osób.
Podczas konwencji w Filadelfii delegaci rozważali kilka sposobów wyboru federalnego prezydenta. Wchodziło w grę głosowanie powszechne, wybór przez Kongres, przez wylosowanych kongresmenów, przez stanowe legislatury, a także przez stanowych elektorów. Po wielu sporach zgodzono się na ten ostatni sposób. Ojcowie konstytucji 237 lat temu pogodzili sprzeczne interesy różnych podmiotów: federacji i stanów, elity i ludu, stanów dużych i małych, stanów wolnych i niewolniczych. Kompromis utrwalił federalną formę państwa, ale zarazem podmiotowość stanów. Są one bytami znacznie ważniejszymi niż jakieś tam województwa, prowincje, departamenty czy nawet landy znane nam z Niemiec lub Austrii.
Przez dwa wieki liczba stanów systematycznie rosła z początkowych 13 do obecnych 50. Dwa najmłodsze to przyjęte 3 stycznia 1959 r. Alaska i Hawaje. Automatycznie rozrastał się także Kongres, obecnie w Senacie zasiada 100 senatorów, zaś liczebność Izby Reprezentantów ustalona została sztywno na 435 kongresmenów. Co dekadę na podstawie spisów ludności następuje federalna korekta przydziału miejsc stanom. Obecny różni się od obowiązującego jeszcze w 2020 r., demografia spowodowała, że niektóre straciły po jednym kongresmenie, a inne zyskały. Mniej teraz mają m.in. Kalifornia, Ohio, Nowy Jork, Pensylwania, Utah, natomiast zyskały m.in. Floryda, Oregon i Teksas, ten ostatni nawet o dwa miejsca. Automatycznie przełożyło się to na liczbę głosów elektorskich, albowiem już w 1787 r. konstytucyjnie ustalono, że każdy stan wystawia tylu elektorów, ilu ma łącznie senatorów i kongresmenów. Jak widać na mapie – rozbieżności są ogromne, Kalifornia deleguje 54 elektorów, natomiast ludnościowe maluchy zaledwie po 3. Łączna liczebność kolegium elektorskiego wynosi 538, na co składa się arytmetyczny odpowiednik 100 senatorów i 435 kongresmenów oraz dodatkowo 3 elektorów przyznanych poprawką konstytucyjną od 1961 r. stołecznemu Dystryktowi Columbia (DC). Wcześniej mieszkańcy Waszyngtonu w ogóle nie wybierali prezydentów, co ich obywatelsko dyskryminowało. Notabene DC, nie będąc stanem, nadal własnych senatorów i kongresmenów nie wybiera (ma tylko obserwatorów), ale przecież dość ich codziennie jeździ i chodzi stołecznymi ulicami...
Opoka systemu – stanowy zwycięzca bierze całą pulę
Prezydentem USA zostaje kandydat, który zdobywa więcej niż połowę głosów elektorskich, czyli co najmniej 270. Ta wymarzona liczba śni się po nocach zarówno Kamali Harris, jak też Donaldowi Trumpowi, analogicznie marzą ich przyboczni kandydaci na wiceprezydenta – Timothy Walz i James Vance. USA mają cztery strefy czasowe, w okresie zimowym Warszawa różni się od Nowego Jorku i wybrzeża Atlantyku o pięć godzin, natomiast od Los Angeles i wybrzeża Pacyfiku – o osiem. Na najdalsze Hawaje mamy aż jedenaście. W noc wyborczą po zamykaniu w kolejnych stanach punktów głosowania (w zależności od stanu kończy się ono od godz. 18 do 21) będzie przesuwała się na mapie od prawej do lewej fala ogłaszanych wstępnych wyników. Sztaby obu kandydatów będą sumowały stanowe głosy elektorskie i wreszcie wysokość jednej z dwóch kupek przekracza kultowy poziom 270. Cywilizacyjnym standardem amerykańskich wyborów było wykonywanie przez kandydata pokonanego telefonu z kurtuazyjnymi gratulacjami do zwycięzcy. Jak pamiętamy sprzed czterech lat – Donald Trump podeptał ten obyczaj, ponieważ nigdy nie uznał porażki z Josephem Bidenem, czego skutkiem był 6 stycznia 2021 r. szturm jego zdeterminowanych zwolenników na siedzibę Kongresu. Był to największy skandal konstytucyjno-polityczny w całych dziejach USA. Na razie trudno przewidzieć, jaka sytuacja będzie w nocy 5/6 listopada 2024 r., ponieważ sondaże w kilku decyzyjnych stanach wahliwych pozostają wyrównane i być może ankiety exit polls nic nie dadzą – zwłaszcza w strategicznej Pensylwanii – więc trzeba będzie na wiarygodne wyniki poczekać. Donald Trump i tak zapowiada, że natychmiast w nocy... ogłosi swoje wielkie zwycięstwo, bez względu na prawdziwe wyniki.
Opoką systemu elektorskiego jest zasada, że kandydat wygrywający w danym stanie w urnach chociażby o jeden głos zgarnia całą przydzieloną temu stanowi pulę głosów elektorskich! Ale już nie wszędzie, ponieważ decyduje o tym legislatura stanowa i nadal się tak rzeczywiście dzieje w 48 stanach oraz w stołecznym DC. Nebraska położona w centrum USA nad rzeką Missouri oraz Maine – to górny prawy róg mapy pod granicą z Kanadą – sprowadziły rozliczenie elektorskie wcale nie do ordynacji proporcjonalnej, jak to błędnie bywa podawane, lecz do poziomu okręgów większościowych do Izby Reprezentantów. Co w 2020 r. wyniki stanowe nieco zmieniło i według sondaży tak samo będzie teraz 5 listopada – otóż Donald Trump w republikańskiej Nebrasce wygra nie 5:0 lecz 4:1, zaś Kamala Harris w demokratycznym Maine nie 4:0, lecz 3:1. Zsumowany wynik z tej akurat pary małych stanów wyjdzie zatem tak samo 5:4, ale składniki będą jednak inne. Gdyby takie przepisy wprowadziły wszystkie stany – byłaby to prawdziwa amerykańska rewolucja, w pełni zgodna z konstytucją. Zamiast czytelnej demokratyczno-republikańskiej niebiesko-czerwonej mapy stanowej mielibyśmy USA poszatkowane na drobne niebieskie i czerwone poletka, zaś finalny wynik elektorski byłby znany dopiero po kilku dniach. Notabene na naszej mapce rozliczeniowe nowatorstwo obu stanów, którego bilans się arytmetycznie zeruje, dla przejrzystości graficznej zostało pominięte.
Od połowy XIX wieku rządzi partyjny duopol
Największą wadą systemu elektorskiego jest okoliczność, że prezydentem USA czasami zostaje kandydat, który w skali całego państwa zbiera w urnach… mniej głosów. Zdarzyło się tak pięć razy – dawno temu w latach 1824, 1876, 1888 oraz bardzo niedawno w latach 2000 i 2016. Ten ostatni przypadek był szczególnie szokujący, ponieważ Hillary Clinton w sumarycznej liczbie głosów wyborców pokonała Donalda Trumpa aż o 2,87 mln, natomiast w kolegium elektorskim to on wygrał 304:227, przy 7 głosach nieważnych. Ta ostatnia liczba ilustruje wstydliwy problem tzw. elektorów wiarołomnych, głosujących niezgodnie ze zbiorowym werdyktem mieszkańców ich stanów. Teoretycznie są obywatelami najwyższego społecznego zaufania, ale w dziejach USA zdarzały się – głównie w XIX wieku, ale i później – ich zachowania nieodpowiedzialne i nieuczciwe. Na wszelki wypadek większość stanów wprowadziła już nakaz głosowania w kolegium elektorskim zgodnie z wynikami powszechnymi, pod groźbą poważnej odpowiedzialności karnej za wiarołomność.
W politycznej praktyce Stanów Zjednoczonych Ameryki od połowy XIX wieku ukształtował się dominujący duopol Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej. Symbolem i zarazem maskotką tej pierwszej jest osioł, zaś drugiej – słoń. Jedynym w dziejach prezydentem naprawdę ponadpartyjnym był… pierwszy, czyli Jerzy Waszyngton w jego podwójnej kadencji 1789-1797, jeszcze przed utworzeniem się amerykańskich partii i ukształtowaniem się obecnego duopolu. Później prezydenci USA zawsze byli/są partyjni, demokratyczni, albo republikańscy. Startujący czasami kandydaci jakiejś trzeciej drogi nigdy nie mieli szans, chociaż epizodycznie nawet zbierali nieliczne głosy elektorskie. Najpoważniejszy taki przypadek zdarzył się w 1968 r., gdy republikański kandydat Richard Nixon zwyciężył z demokratycznym Hubertem Humphreyem elektorsko 301:191, ale aż 46 głosów zebrał ostro prawicowy George Wallace, który wygrał w kilku stanach Południa. Teraz we wtorek poza wiodącym duetem Harris/Trump również startują drobni kandydaci, którzy zbiorą minimalną liczbę głosów, najwyżej po 1 proc., ale podbierając je potentatom mogą pośrednio wpłynąć na wynik w stanach wahających się.
Sondażowe różnice w granicach błędu statystycznego
Mapka odzwierciedla podział głosów elektorskich według bardzo wiarygodnych, uśrednionych z kilkunastu pracowni badawczych i zaktualizowanych 4 listopada sondaży stanowych. To bardzo ważne, że stanowych, ponieważ o prezydenturze nie zdecydują ogólnoamerykańskie. Sumarycznie w całych USA więcej głosów w urnach teoretycznie powinna zebrać demokratka Kamala Harris, podobnie jak przegrana Hillary Clinton w 2016 r. oraz zwycięski Joseph Biden w 2020 r. Przyczyną jest uzyskiwanie przez kandydatów demokratycznych znacznej arytmetycznej przewagi w najbardziej ludnych stanach, takich jak Kalifornia czy Nowy Jork – od czego jednak przyznanych owym niebieskim stanom głosów elektorskich tam nie przybywa. W zdecydowanej większości ponad 40 stanów zarówno Kamala Harris, jak też Donald Trump mają tak pewną przewagę, że oboje nie musieli tracić w nich czasu na kampanię, zaś na mapie można było zaznaczyć je na niebiesko lub czerwono z pewnością stuprocentową. Wahliwych, czyli swingujących faktycznie jest sześć, a nie siedem, ponieważ zaliczana do nich Karolina Północna bezdyskusyjnie już należy do Donalda Trumpa. W elektorskich głosach już pewnych ma on obecnie przewagę 235:226, zaś w dysponującej łącznie 77 głosami do wzięcia szóstce swingersów… również.
Sondaże stanowe wskazują, że były prezydent walczący za wszelką cenę o powrót do Białego Domu tym razem wygra w tzw. pasie słońca, czyli w Georgii (GA) oraz dalej na Zachodzie odbije Arizonę (AZ) oraz Newadę (NV). Kamala Harris natomiast liczy na punkty w tzw. pasie rdzy (niegdyś – stali), czyli zdobycie Michigan (MI) i Wisconsin (WI). Przy takiej prognozie wynik elektorski brzmiałby 268:251 dla Trumpa, czyli bardzo blisko jego zwycięstwa, ale rozstrzygałaby wciąż nieodgadniona Pensylwania (PA) z 19 głosami, w której oboje rywale idą równo, różnica sondażowa wynosi tylko 0,2 proc. na korzyść Donalda Trumpa. Przeważenie szali w tym stanie na korzyść Kamali Harris dałoby jej generalny triumf 270:268! Tak wyrównany wynik elektorski w skali ponad 330-milionowego państwa byłby wręcz nieprawdopodobny, zaś dwa wieki temu w ogóle niewyobrażalny dla ojców amerykańskiej konstytucji. Okoliczność, że rozstrzygnęłaby właśnie Pensylwania, kolebka Stanów Zjednoczonych Ameryki jako państwa, miałaby ogromną wymowę symboliczną – to przecież tam w Filadelfii cała konstytucyjna wielka gra prezydencka się w 1787 r. zaczęła…