Luka inwestycyjna w krajach UE jest ogromna. Według szacunków Europejskiego Banku Centralnego (EBC) dodatkowe skumulowane potrzeby w zakresie inwestycji prywatnych i publicznych w latach 2025-31 wynoszą 5,3 bln EUR, czyli około 757 mld EUR rocznie, co w przybliżeniu daje około 4,5 proc. unijnego PKB. Innymi słowy: o tyle powinny wzrosnąć wydatki inwestycyjne, by kraje UE sprostały wyzwaniom związanym z transformacją energetyczną, cyfryzacją, ochroną zdrowia, edukacją czy wreszcie z bezpieczeństwem.
Chociaż gros tych potrzeb ma być finansowane przez sektor prywatny, ważne będą też wydatki państwowe. Szacuje się, że luka w finansowaniu publicznym to ok. 0,6-1 proc. PKB rocznie, czyli średnio kraj UE, w którym inwestycje publiczne wynoszą 5 proc. PKB, musi podnieść je do 5,6-6 proc. A to przy założeniu, że sektor prywatny znajdzie finansowanie w bankach komercyjnych lub na rynku kapitałowym, żeby zapełnić swoją część luki.
Czy ta misja się powiedzie? Niełatwo być w tej kwestii optymistą. Na razie realia są takie, że sektorowi prywatnemu trudno będzie znaleźć źródła finansowania, bo banki unikają ryzyka, a rynek kapitałowy jest słabo rozwinięty, o czym pisaliśmy niedawno na łamach PB. Sektor publiczny natomiast w pewnym sensie sam ogranicza swoje finansowe możliwości. Krępują go unijne reguły fiskalne zmuszające rządy do utrzymywania w ryzach (czyli poniżej 3 proc. PKB) deficytu finansów państwa. Nawet po reformie z ostatnich dwóch lat, dającej państwom nieco większą elastyczność w planowaniu wydatków, powodują cięcie inwestycji.
Tak było np. po kryzysie finansowym z 2009 r. Rządy, zmuszone do sprowadzenia deficytu i długu publicznego do wymaganego limitu, redukowały wydatki inwestycyjne, bo tak jest najprościej. Znacznie trudniej z politycznego punktu widzenia ściąć wydatki bieżące, np. na płace w budżetówce czy świadczenia społeczne. Ponadto korzyści z inwestycji są mniej widoczne w krótkim okresie, a bardziej w długim, podczas gdy cykl wyborczy trwa tylko cztery lata. Efektem działań po 2009 r. były: spowolnienie produktywności i dekada niskiego wzrostu.
Jeśli nie zajdzie fundamentalna zmiana, w najbliższej przyszłości będzie podobnie. Wykres pokazuje, że kraje, które są zmuszone redukować deficyt, będą obniżać inwestycje lub – tak jak Polska – nie zamierzają ich podnosić. Innymi słowy, inwestycje rządowe zamiast rosnąć, będą spadać lub stać w miejscu, a wszystko po to, by deficyt budżetowy został sprowadzony poniżej bariery 3 proc. PKB. Ekonomiści wyżej opisane zjawisko nazwali anty-inwestycyjną stronniczością dyscypliny fiskalnej (z ang. anti-investment bias of fiscal policy).
W literaturze naukowej pojawiały się ciekawe propozycje, jak to naprawić. Najbardziej liberalna, tzw. złota reguła, miałaby polegać na wyłączeniu wszystkich inwestycji publicznych netto z reguł fiskalnych. Być może decydenci UE bali się negatywnej reakcji rynku finansowego, skutkującej wzrostem rentowności obligacji skarbowych, a co za tym idzie - kosztów obsługi długu publicznego. To raczej bariera mentalna niż rzeczywistego ryzyko. Zamiasta przeprowadzać rewolucyjne reformy, Komisja Europejska wyraźnie woli wprowadzać małe, doraźne zmiany. Dobrym przykładem jest wyłączenie wydatków militarnych spod procedury nadmiernego deficytu – wprowadzone zresztą z dużym opóźnieniem. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że to tylko odsuwanie w czasie nieuniknionego. Opóźnianie leczenia poważnej choroby zwiększa ryzyko komplikacji, a w czarnym scenariuszu może doprowadzić do całkowitego niepowodzenia terapii.
