Profesor Georg Glasze, pracownik naukowy Instytutu Geografii w Erlangen (Niemcy), zajmuje się zjawiskiem osiedli strzeżonych na świecie. On też zauważył znaczny wzrost liczby takich zespołów – zamkniętych i monitorowanych – w Polsce, zwłaszcza w Warszawie, gdzie sąsiadują one z rzędami niezbyt wysokich budynków. Miasta dzielą się na części, a ubogie warstwy ludności wypychane są na przedmieścia, zauważa badacz. Ale w niektórych dzielnicach ci niezamożni wolą chyba zostać wśród „swoich”.

Skąd moda na osiedla zamknięte trafiła do naszego kraju? Z Afryki, Ameryki Łacińskiej, z USA, a może z Rosji? Prof. Glasze uważa, że podpatrzyliśmy raczej wzorce niemieckie. W Europie jego kraj pierwszy i na największą skalę zaczął się dzielić na strefy dla bogatych i mniej zamożnych, jak w Los Angeles, São Paulo czy Moskwie. Od 20 lat od Poczdamu po Berlin, przez Frankfurt i Lipsk powstają zadbane rezydencje – okolone ogrodzeniami ze szlabanami przy wjazdach, monitorowane dwadzieścia cztery godziny na dobę przez detektory ruchu i straż.
Izolacja ma dawać mieszkancom bezpieczeństwo, chronić przed przestępczością, rozbojami i włamaniami. A jak jest naprawdę? Osiedla strzeżone budzą niezdrową sensację. Zawsze się jednak ktoś tam wedrze, by zrobić na murze graffiti ‘fuck yuppie’ czy ‘witamy w ‘Burżujowie’.
- Gdy ludzie nie oddzielają się od siebie, jakoś znajdują wspólny język. Kiedy się grodzą, widzimy różne przejawy nietolerancji – uważa prof. Georg Glasze.