Włoski kawałek nieba

Ewa Bednarz
opublikowano: 2012-08-31 00:00

Marcin Chmielewski miał być budowlańcem, a został bankowcem. Dziś jest prezesem KGHM TFI. Wspólnie z żoną realizuje swoje marzenia — otworzyli dwie restauracje.

Marina i Przystań — dwie restauracje połączone zapleczem — powstały w najbardziej uroczym miejscu Wrocławia — nieopodal rynku, nad wodą, między dwoma mostami. Z ogrodu, tarasu i przeszklonego wnętrza restauracji rozciąga się widok na rzekę i Uniwersytet. Wieczorem rozświetlona budowla, odbijająca się w wodzie, robi jeszcze większe wrażenie niż za dnia. Czas płynie tu leniwie, ale tylko dla gości. Gospodarze i personel mają pełne ręce roboty, bo o ile w lokalach przy rynku można znaleźć wolne stoliki, to tutaj o nie trudno.

Między mostami

— Mała knajpka we włoskim stylu była moim marzeniem, odkąd zaczęliśmy spędzać wakacje na kempingach we Włoszech. To miał być taki mały rodzinny biznes, przypadkiem wyszło inaczej — wspomina Marcin Chmielewski. Wystrój restauracji nawiązuje do życia na wodzie. Ściany Przystani zdobią stare ryciny z widokami Wrocławia, a Mariny — zdjęcia z zawodów wioślarskich.

Przychodzą tu biznesmeni, narzeczeni i starsi ludzie, którzy pamiętają dancingi odbywające się w tym miejscu w czasach PRL-u. Nie zawsze było jednak tak pięknie. Wrocławianom to miejsce latami kojarzyło się negatywnie — w połowie lat 80. była tu knajpa ciesząca się złą sławą.

— Gdybyśmy znali jego historię, nie zapałalibyśmy takim entuzjazmem do inwestycji w tym miejscu, choć nie ukrywam, że nas urzekło — śmieje się Marcin Chmielewski.

Wcześniej jednak telewizyjna spółka ATM szukała miejsca na realizację programu „Bar”. Lokal wykupiono za długi i przystosowano do kręcenia programu telewizyjnego — jednego z pierwszych w Polsce reality show. W tym czasie Wrocław bardzo się zmienił, stary rynek odzyskał świetność, ale obecne miejsce Mariny i Przystani wciąż zachowało postsocjalistyczny splendor. Miała być jedna edycja „Baru”, były trzy. Postanowiono więc wybudować w tym miejscu studio telewizyjne, stąd tyle przeszklonej przestrzeni. Ostatecznie jednak Polsat zaczął nadawać z Warszawy.

— To właściciele firmy producenckiej ATM, a nasi przyjaciele Dorota i Tomasz Kurzewscy, wpadli na pomysł wybudowania w sercu miasta mariny dla jachtów motorowych. Swoim pomysłem zarazili magistrat i tak powstał pomysł nowego zagospodarowania terenu w sercu miasta, a z Wrocławia drogą wodną można przepłynąć do Berlina — opowiada Marcin Chmielewski.

Przystań w marinie

Odczarowanie miejsca między mostami, które tak go urzekło, powiodło się, choć nie było to łatwe.

— Zaczynaliśmy od 120 mkw., ale kiedy architekci po konsultacjach z Sanepidem zaczęli rozrysowywać plany, okazało się, że byłyby trzy stoliki i ogromne zaplecze, ponieważ przepisy są bardzo restrykcyjne, np. w restauracji nie mogą się krzyżować drogi kelnerów — wspomina Agnieszka Chmielewska. Trzeba było zweryfikować plany tak, by część restauracyjna mogła utrzymać zaplecze. W ten sposób zrodziła się koncepcja stworzenia restauracji Przystań. Tuż przed jej otwarciem Marcin Chmielewski — pomysłodawca przedsięwzięcia — złożył jednak swoje marzenia w ręce żony i wyjechał do pracy do Luksemburga. Dzisiaj oboje z tego żartują, ale wówczas nie mieli wyboru.

— Inwestycja się opóźniała. Personel do kuchni był zatrudniony od września, a inauguracja odbyła się w grudniu. Trzeba było jakoś utrzymać lokal, a mąż dostał ciekawą propozycję pracy — tłumaczy świeżo upieczona restauratorka. Po niespełna roku miało być łatwiej. Mąż wrócił, ale tylko po to, by na kolejne dwa lata wyjechać do Warszawy. Znowu pozostało tylko wsparcie duchowe… łącznie przez trzy lata z czterech, bo tyle działa lokal. Wyraźnie bawią ich te wspomnienia. Żartują również na temat swojego doświadczenia w branży. Było takie, jak większości studentów, którzy jeździli

moje inwestycje

do Anglii pracować w czasie wakacji — byli kelnerami. — O przepraszam, ja najpierw stałem na zmywaku, bo nie znałem tak dobrze języka jak żona — z wrodzonym poczuciem humoru prostuje Marcin Chmielewski.

Bankowiec z przypadku

Prezes KHGM TFI chciał być olimpijczykiem, nawet grał w siatkówkę w reprezentacji juniorów, ale jego plany pokrzyżowało zdrowie. Wziął więc sobie do serca rady ojca, żeby postawić na naukę, bo wyczynowcem i tak nie zostanie. Skończył budownictwo. Nawet przepracował kilka miesięcy w zawodzie. Do bankowości trafił przypadkiem. — Oddział Pekao w Opolu szukał do pracy mężczyzn, który znali język angielski i nie byli ekonomistami. Spełniałem oba warunki w stu procentach — wyraźnie go to bawi. Dopiero po rozpoczęciu pracy w banku skończył podyplomowe studia z bankowości. W nowym zawodzie ugrzązł na 19 lat, w TFI jest od roku. Przyznaje, że transformacja gospodarcza bardzo mu pomogła, dzisiaj taki przeskok zawodowy byłby niemożliwy. W 1993 r. pojechał w nagrodę na dwutygodniowe seminarium do Chicago. Zobaczył największą giełdę towarową na świecie. W tym czasie w Warszawie z sesji na sesję wszystkie spółki rosły po 10 proc. Amerykańscy maklerzy komentowali to szczerze — w Japonii w 1968 r. było tak samo, a potem nastąpił krach, akcje spadły o 90 proc. W Polsce będziecie mieli to samo. Słuchał z niedowierzaniem. Na Uniwersalu szybko zarobił i równie szybko stracił. To go nauczyło pokory wobec rynku. Agnieszka Chmielewska zaczynała jako nauczycielka angielskiego, ale w jednej z międzynarodowych korporacji zaczęła się zajmować organizacją imprez, a w innej spełniała się jako szefowa HR. Odeszła z zawodu, kiedy okazało się, że polski oddział jej firmy miał zostać sprzedany, a pojawiła się okazja spełnienia restauracyjnego marzenia. To nie oznacza, że wszystko działo się z dnia na dzień. Decyzję podejmowali przez rok z dużym wsparciem przyjaciół.

Niewiedza czasem pomaga

Obok miejsca, w którym otwierali Przystań, znajdowała się kawiarnia. Prowadzili ją doświadczeni restauratorzy, a mimo to upadła po kilku miesiącach. Wiele się jednak od nich uczyli. — Zaczynaliśmy od ośmiu osób, dziś mamy czterdzieści. Oni zatrudniali dwadzieścia i trzech menedżerów, u nas menedżerem pracującym po 20 godzin na dobę 7 dni w tygodniu była żona. Pewnie dlatego nam się udało — mówi Marcin Chmielewski. Menedżera zatrudnili dopiero, gdy pani Chmielewska wjechała autem w bramę. Chroniczne niedospanie w porę dało do myślenia. Ten biznes tak się jednak spodobał restauratorce, że namówiła męża do zainwestowania w upadłą kawiarenkę, mimo że tym razem to on miał wątpliwości. Sprawę ułatwiła możliwość wykorzystania wspólnego zaplecza — w miejscu kawiarni otworzyli Marinę. Marcin Chmielewski szczerze mówi o obawach. Zwłaszcza że trzeba było zainwestować wszystkie oszczędności, posilić się kredytem i pożyczką od rodziny. — Gdybyśmy wiedzieli, że 60-70 proc. lokali upada w pierwszym roku działalności, nigdy byśmy nie podjęli ryzyka. Kiedy żona przeczytała książkę „Kill Grill. Restauracja od kuchni” Anthony’ego Bourdaina, w której autor zniechęca menedżerów po czterdziestce do otwierania restauracji, było już za późno — żartuje.

Nie tylko blaski

Ruszenie z Mariną okazało się trudniejsze niż z Przystanią. Dziś wiedzą, że łatwiej zaczynać od zera, niż coś kontynuować. Najpierw postawili na pizzerię, ale lokal działał tylko w niedziele. W pozostałe dni tygodnia świecił pustkami. Marina została więc upodobniona do Przystani, choć ma inną kartę dań. Rodziny mogą liczyć na wystawienie w weekend kącika dla dzieci, a stali bywalcy na zorganizowanie imprezy tylko dla nich. Obie inwestycje są sukcesem. Państwo Chmielewscy zgodnie przyznają, że zawdzięczają to całemu zespołowi.

Mają szczęście do ludzi, ale zatrudniają tylko tych z pasją — bez względu na wykształcenie. Są więc i osoby bez pełnego wykształcenia średniego, studenci, a nawet absolwentki studiów uniwersyteckich, które oddają się swojemu restauracyjnemu hobby i z dań potrafią robić małe dzieła sztuki. Okazuje się, że wspólne prowadzenie restauracji może też cementować życie rodzinne i pomóc w docenieniu innych wartości.

— To doświadczenie to inne spojrzenie na żonę — nie doceniałem jej, w negocjacjach jest twardsza niż ja — podkreśla z nieukrywaną dumą Marcin Chmielewski.

Syn i córka państwa Chmielewskich również doceniają rodziców restauratorów, choć tęsknią za obiadami mamy. Gdy te się pojawiają, radość nie ma granic. Marcin Chmielewski cieszy się ze wszystkich doświadczeń, ponieważ nie umie spokojnie usiedzieć na miejscu. Sam o sobie mówi, że ma swoiste ADHD, dlatego pierwsze trzy miesiące pracy w banku były dla niego nie do zniesienia. Odżył, gdy zza biurka przeniesiono go do działu kredytów, a tam trzeba było robić inspekcje u klientów i spotykać się z ludźmi. Teraz może się realizować na dwóch frontach. Z zapałem opowiada o planach KGHM TFI. Zwłaszcza o funduszu skupiającym się na inwestowaniu w odnawialne źródła energii i technologicznym, który wspiera innowacyjne rozwiązania start up-ów, wykorzystujących pierwiastki, których ma pod dostatkiem KGHM, bo to nie tylko miedź i srebro. &

Marcin Chmielewski

Związany z rynkiem finansowym od 1992 r. Pracował m.in. w Banku Pekao, BNP Dresdner Banku Polska, DZ Banku Polska i BGŻ. W 2008 r. został dyrektorem zarządzającym Wealth Management w polskim oddziale luksemburskiego banku KBL European Private Bankers. Ma dyplom inżyniera budownictwa. Ukończył też podyplomowe bankowość i finanse na Uniwersytecie Warszawskim.