Z Góry Kalwarii do Luandy: Tak 60 sekund zmieniło życie polskiego biznesmena

Marta Maj
opublikowano: 2025-11-14 15:19

Przyjechał z ciekawości, został z miłości – do kobiety i kraju. Łukasz Jaroszek, właściciel firmy Lion Uniformes, mieszka w Luandzie, prowadzi prężny biznes, dając zatrudnienie ponad 200 pracownikom, i pomaga dzieciom w sierocińcach. – Angola nauczyła mnie pokory, cierpliwości i tego, co znaczy mieć lokalne serce – mówi przedsiębiorca z Polski.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Miłość do Angoli pojawiła się za sprawą przyjaciół. Ich wyjazdy i opowieści skusiły właściciela firmy Lukmor, producenta roboczej odzieży i obuwia w Górze Kalwarii, by udać się tam na rekonesans.

– W latach 70. tata moich przyjaciół pracował w Angoli jako tłumacz. Kraj potrzebował wtedy pomocy i Polska była jednym z partnerów. Później jego synowie a moi bliscy przyjaciele polecieli za ojcem. W 2005 r. zaprosili mnie do siebie i to był mój pierwszy raz w Angoli. Drugi raz poleciałem w 2012 r. i odtąd bywałem już regularnie. W 2015 r. zacząłem tam mieszkać i pracować. Nabierałem doświadczenia, a przyjaciele wprowadzili mnie w angolski świat – wspomina Łukasz Jaroszek.

Decyzja zmieniająca wszystko

Kiedy uznał Angolę za swoje miejsce na ziemi, w minutę wybrał stolicę kraju, Luandę, na przyszły dom. Ale przygotowania do przeprowadzki trwały około roku.

– Często opowiadam, jak decyzja podjęta w 60 sekund może całkowicie odmienić życie. Poznałem nowy świat, współpracowników, przyjaciół. Ale przede wszystkim żonę. Angola po prostu mnie urzekła, dlatego zdecydowałem, że chcę się nauczyć tego kraju, jego języka i kultury. Zaimponowało mi też, że przyjaciele mieszkali tam i dobrze funkcjonowali w strukturach biznesowych i kulturowych. Zacząłem brać lekcje języka portugalskiego i uczyć się, jak pracować z Angolczykami. Pierwsze miesiące i lata były wyzwaniem. Ale z czasem wsiąkłem w kulturę i dzisiaj jestem traktowany jak biały Angolczyk – mówi biznesmen.

Od 2018 r. z powodzeniem prowadzi w Angoli firmę odzieżową Lion Uniformes. Przedsiębiorstwo zatrudnia ponad 200 osób, produkuje odzież codzienną dla kobiet, a także realizuje zamówienia dla instytucji publicznych, np. szpitali i wojska. Teraz firma działa na pełnych obrotach, ale zanim to się stało, prezes musiał wiele się nauczyć o angolskiej kulturze pracy.

– Dostosowanie się do nowego rynku wymaga chęci, zaangażowania i właśnie... pracy. Ważne, by mieć otwartą głowę i z pokorą przyjmować kolejne lekcje. Dzisiaj w Angoli jest dużo Polaków i innych obcokrajowców, którzy prowadzą biznesy. Wszyscy zgodnie twierdzimy, że uwarunkowań kulturowych trzeba się nauczyć. Nie warto pokazywać, że wszystko wie się lepiej, bo często wcale tak nie jest. Co ważne, w Angoli mocno przestrzega się etykiety w pracy – mówi Łukasz Jaroszek.

Prezes firmy może zostać upomniany, że nie pozdrowił pracownika. Z kolei samodzielne otwarcie drzwi może stanowić obrazę dla gospodarza.

– W angolskim biznesie respektuje się kanony kulturowe. Zwraca się uwagę na zachowanie na spotkaniach, kolejność zabierania głosu czy na to, kto otwiera drzwi. W firmie okazuje się szacunek osobom starszym i kobietom. Nie ma możliwości niepowiedzenia komuś dzień dobry na korytarzu, gdyż jest to przejaw braku szacunku. Co więcej, zawsze otwieramy drzwi osobom, które nas odwiedziły, ale one czekają, aż zostaną zaproszone do środka, nie wchodzą same. Dbamy o gości – w zanadrzu mamy zimną wodę lub coś innego do picia. Zanim przejdziemy do meritum sprawy, zawsze pytamy o samopoczucie. Bez tego ani rusz. Tego spokoju też musiałem się nauczyć, ponieważ w Polsce ciągle gdzieś pędzimy i nie zawsze mamy czas na taką krótką rozmowę – mówi prezes Lion Uniformes.

Skutki uboczne

Łukasz Jaroszek nie tylko dopasował się kulturowo i biznesowo do otaczającego go świata, lecz także wyciągnął dla siebie wiele nauk.

– Pokora i cierpliwość to główne wartości, które zaczerpnąłem od Angolczyków. Gdy przyjechałem, chciałem od razu działać jak najprężniej, ale nie było to możliwe bez poznania lokalnej kultury. Miejscowi mi po prostu nie ufali. Dlatego musiałem zacisnąć zęby i próbować rozłupać tę skorupę. Angolczycy naprawdę dużo osiągnęli, zrobili wielki skok gospodarczy i kulturowy. Poza tym cały czas ciężko pracują i dlatego należy im się uznanie od każdego obcokrajowca – uważa biznesmen.

Wspomina, że pandemia była trudnym czasem, ale wbrew pozorom dużo mu też pomogła. Wtedy współmieszkańcy zaczęli mu bardziej ufać.

– Dużo osób mieszkających na stałe w Angoli wracało do kraju pochodzenia, a ja zostałem. Czas covidu pokazał moim sąsiadom, że chcę mieszkać właśnie obok nich. W tamtym czasie w ogóle nie wyjeżdżałem i okazało się, że siedziałem na miejscu przez kilka lat. Wtedy zaczęli traktować mnie jak swojego. Naturalizacja w każdym kraju trwa kilka lat. Nawet gdy już mówimy w lokalnym języku, to jeszcze nie wszystko. Musimy mieć też lokalne serce. Dzisiaj czuję, że mam serce Angolczyka – twierdzi Łukasz Jaroszek.

Wspólne marzenie o pomaganiu

Mieszkając od wielu lat w Angoli, widzi jej problemy i potrzeby także w aspekcie społecznym. Wysoki przyrost naturalny, szacowany na około 30 promili, stawia ją wśród krajów z najszybszym wzrostem populacji na świecie. Z jednej strony to błogosławieństwo, ale z drugiej pojawiają się trudności.

– Angolskie rodziny składają się najczęściej z rodziców i nawet siedmiorga dzieci. Jeżeli ktoś na przykład straci pracę, to nie ma pieniędzy, by wyżywić wszystkich. Wtedy częstą praktyką jest, że dzieci wychowują się w rodzinach spokrewnionych. Na przykład u swoich cioć czy wujków, ale czasem też u sąsiadów. Wszystko po to, by zapewnić najmłodszym godne warunki życia. Sam mam dwoje dzieci adoptowanych z mojej rodziny, z rodziny mojej żony. Taka sytuacja jest w Angoli normalna, ale Europejczykom trudno to zrozumieć. Na początku też nie było mi łatwo. Są też jednak dzieci, które nie mają tyle szczęścia i trafiają na ulicę, a przy dobrym pokierowaniu udaje się znaleźć im miejsce w sierocińcu – opowiada przedsiębiorca.

Widząc te sytuacje i mając dużą wrażliwość na dziecięcy los, Łukasz Jaroszek z żoną postanowili pomóc dzieciom w sierocińcach.

– Uważam, że powinniśmy nie tylko brać, lecz także dawać. Zawsze tak czułem i realizuję tę potrzebę właśnie w Angoli. Krótko po ślubie zastanawialiśmy się z żoną, co możemy zrobić więcej dla tego kraju. Okazało się, że wspólnym marzeniem jest pomoc dzieciom. Rozpoczęliśmy w pandemii. Znaleźliśmy sierociniec El-Betel w Luandzie i nawiązaliśmy współpracę. Pomoc się rozrastała na kolejne instytucje i obecnie pomagamy też lokalnej parafii. Pomoc jest głównie rzeczowa i kontrolujemy, by trafiała do dzieci. Szukałem też wsparcia w Polsce, próbowaliśmy wirtualnych adopcji. Ale niestety w Luandzie to się nie sprawdza. Wśród dzieci jest zbyt duża rotacja, nie mamy możliwości ciągłego śledzenia ich historii i opowiadania o nich w internecie – zaznacza społecznik.

Niezwykłą radością napawają go opowieści byłych mieszkańców sierocińca. Młodzi dorośli przyjeżdżają do dawnego domu i pokazują, jak teraz wygląda ich życie. Wtłaczają nadzieję w małych mieszkańców, że mogą zawalczyć o swój los.

Marzeniem małżeństwa Jaroszków jest stworzenie sierocińca w Angoli i jeszcze większe wspieranie potrzebujących dzieci.

Ziemia szczęścia

Ale Angola to nie tylko problemy w obszarze demograficznym, to przede wszystkim kraj szybko się rozwijający i pełen możliwości. A co więcej, skrywający wiele pięknych zakamarków, którymi warto się podzielić.

– Jest tu wszystko, co kochają Polacy – piaszczysta długa plaża, ciepły ocean, palmy, spokój, świetne jedzenie. Ponadto Angola to drugi kraj na świecie pod względem zróżnicowania fauny i flory. Mamy tu sawannę, pustynię, dżunglę, a sam kraj jest dziewiczy. Wciąż niewielu turystów go odwiedziło. Wbrew ogólnej wiedzy kraj jest bezpieczny i w dużej mierze chrześcijański. Niedawno otworzyło się też nowe lotnisko, które, mam nadzieję, będzie stymulowało turystykę – mówi Łukasz Jaroszek.

Przedsiębiorca zakochał się w pięknie Angoli i zachęca innych do poznania kraju. Z miejsc wartych odwiedzenia wymienia m.in. plaże w Cabo Ledo, wodospad Kalandula mierzący 105 m wysokości i 411 m szerokości i rezerwat żółwi w parku Quicama. Poleca też zobaczenie pustynnej rośliny występującej tylko na tej szerokości geograficznej – welwiczji.

– Najbardziej lubię prowincję Namibe. Może dlatego, że tam poznałem żonę, a może, bo nazywana jest Ziemią szczęścia. Warto odwiedzić Angolę i poznać jej uroki. Przymierzamy się do organizacji wyjazdów turystycznych i ukazania kraju z nieoczywistej strony. Na przykład przez zwiedzanie kopalni diamentów czy poznawanie tras offroadowych. Będziemy działać dla dobra Angoli i rozsiewać jej piękno, także w Polsce – podsumowuje Łukasz Jaroszek.