Wymiar polityczny zarzutu to oczywistość, ale merytorycznie tamta teza była częściowo zasadna – podziemne państwo oceniało szanse realnie i starało się unikać zbędnych ofiar, aby skoncentrować siły na akcję „Burza” w decydującym momencie wojny. Zupełnie inną kwestią stało się tragiczne rozpoczęcie owej akcji 1 sierpnia 1944 r. na terenie Warszawy. Po latach właśnie adaptacja tamtej tezy – po zdjęciu z niej PRL-owskiego odium – pasuje mi jako najkrótszy komentarz dorobku nadzwyczajnego, zaledwie trzygodzinnego (odliczając celebrację powitania 30 prezydentów/premierów oraz ustawiania ich do zdjęcia) szczytu Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO) w Brukseli. Gdy konkretne zbiorowe ustalenia odcedzi się z propagandowej wody, to największą wartością krótkiego szczytu jest fakt, że… w ogóle się odbył pod wpływem tragicznej dla Ukrainy napaści Rosji. Dłuższy, który ma przyjąć zmianę strategii NATO, planowo zbierze się dopiero 29-30 czerwca w Madrycie.

Potwierdziła się prawda oczywista po naszej stronie mocy, zaś nieszczęsna dla Ukrainy. NATO traktuje zewnętrzne granice państw członkowskich jako kordon między strefami życia i śmierci. Notabene atak islamskich terrorystów 11 września 2001 r. na World Trade Center i Pentagon sojusz uznał za pierwszą w jego dziejach traktatową „zbrojną napaść na jedną lub więcej ze stron w Europie lub Ameryce Północnej” i solidarnie dokonał kontruderzenia zbrojnego w celu traktatowego „przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa północnoatlantyckiego”. Tyle, że nastąpiło to daleko od granic NATO, bo w Afganistanie, chociaż faktycznie na północ od zwrotnika Raka (taka jest południowa granica zasięgu sojuszu). Obecnie uderzenia rosyjskich rakiet bliżej niż 20 km od granicy NATO w znaczeniu dosłownym jeszcze nie naruszają „bezpieczeństwa północnoatlantyckiego”.
Prezydent Wołodymyr Zełenski już pogodził się z niemożliwością posłania choćby jednego żołnierza NATO do akcji na terenie Ukrainy. Najeźdźca Władimir Putin nigdy nie ogłosił granic tzw. operacji specjalnej, zatem to cały obszar Ukrainy. Taką interpretację terytorialną narzuconą przez agresora najpotężniejszy sojusz militarny świata zaakceptował. Trudno jednak pojąć zachowawczość NATO w dostarczaniu napadniętemu sąsiadowi samego sprzętu wojskowego już bez ludzi. A także niekonsekwencję i aptekarskie rozliczanie, czy wyposażenie jednak dostarczane na pewno jest defensywne, żeby Rosja nie wykorzystała pretekstu do prowokacji lub otwartej konfrontacji.
Prezydent Ukrainy zdalnie prosił szczyt NATO o przekazanie choćby 1 proc. sojuszniczych czołgów lub samolotów. To wcale nie mrzonka, oczywiście w grę wchodziłyby wyłącznie maszyny znane armii Ukrainy, czyli pochodzące z epoki Układu Warszawskiego i wyposażenia Armii Radzieckiej. Niedawno głośny był wątek samolotów MiG-29, ale nie taki prosty, ponieważ przeszkolenie ukraińskich pilotów na np. polskich zmodernizowanych maszynach potrwałoby miesiące. Istnieje jednak inny poradziecki sprzęt, spolonizowany, z nowym systemem kierowania ogniem oraz łączności, noktowizją etc., który Ukraińcy przyjęliby od ręki. To kilkadziesiąt już zmodernizowanych czołgów T-72. W standardach NATO są już archaiczne, ale na froncie ukraińsko-rosyjskim pasowałyby idealnie. Po drugiej stronie sieją śmierć takie same czołgi, ze złowieszczymi zygzakami, bezzasadnie zwanymi literą Z… Niestety, w realiach NATO nawet taka pomoc jest wykluczona.