Założenia do budżetu są. Jakie? Tego nie wie nikt

Wiktor Krzyżanowski
opublikowano: 2003-06-11 00:00

Rząd oficjalnie przyjął wczoraj założenia do budżetu na 2004 r. Problem w tym, że nie wiadomo, jakie to są założenia — nawet resort finansów i jego szef, Grzegorz Kołodko, nie są w tej kwestii zgodni.

Pięć godzin zajęło wczoraj rządowi przyjęcie założeń do przyszłorocznego budżetu. Jednak — po „objaśnieniach” ministra Kołodki — można powiedzieć, że to i tak bardzo szybko. Szef resortu finansów wprowadził bowiem wiele zmian metodologicznych, które nie pozwalają jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy budżet będzie dobry i korzystny dla gospodarki. I czy uda się go zrealizować.

Jako pierwsze o przyjęciu przez rząd założeń do przyszłorocznego budżetu poinformowało biuro prasowe resortu finansów około godz. 17.00. Dopiero po godz. 18.30 okazało się, że tak rzeczywiście jest. Choć jakie założenia przyjął wczoraj rząd do końca nie wiadomo. Inne przedstawił resort finansów na swojej stronie internetowej, inne jego szef, Grzegorz Kołodko.

Według „założeń do budżetu państwa na rok 2004”, opublikowanych na stronie ministerstwa, dochody w przyszłym roku wynieść mają 159 mld zł (wobec 155,7 mld zł w tym roku), wydatki 192,1 mld zł (wobec 194,4 mld zł), a deficyt zaledwie 33,1 mld zł (wobec 38,7 mld zł).

Już na pierwszy rzut oka widać, że coś tu jest nie tak. Jak to bowiem możliwe, że w przyszłym roku deficyt spadnie o ponad 5 mld zł, i jakim cudem o 2 mld zł mniejsze mają być wydatki.

To jednak nie czary. Po pierwsze, minister finansów postanowił zmienić metodologię konstruowania budżetu. Dzięki przesunięciu wypłat do otwartych funduszy emerytalnych pod tzw. budżetową kreskę (klasyfikowanych odtąd jako rozchody, nie wydatki) „zyskał” około 12 mld zł.

— Taka metodologia stosowana jest w UE. Gdyby jej nie wdrożyć, w rzeczywistości wydatki wzrosłyby w przyszłym roku do 205 mld zł — tłumaczył Grzegorz Kołodko.

Zgodnie z propozycją ministra Kołodki rząd postanowił także cudownie rozmnożyć dochody, zapisując w planie finansowym 9 mld zł z tytułu „dodatkowej wpłaty z NBP z tytułu rezerw”. Chodzi o postulowane od dawna przez Ministra Finansów rozwiązanie części rezerw walutowych NBP i zasilenie tymi pieniędzmi budżetu. Problem w tym, że bank centralny na takie rozwiązanie się nie godzi, argumentując, że byłaby to operacja identyczna z drukowaniem pieniędzy bez pokrycie. Rząd i minister Kołodko ewidentnie pozostali na tę argumentację głusi.

Ostatecznie więc może się okazać, że w przyszłym roku deficyt budżetowy wyniesie nie 33,1 mld zł, a 42,1 mld zł. I wciąż należy pamiętać, że kwota ta nie obejmuje wpłat do OFE — wówczas deficyt mógłby wzrosnąć do ponad 50 mld zł. Analitycy i ekonomiści wielokrotnie podkreślali, że granicą, uznawaną powszechnie za bezpieczną, jest poziom 40 mld zł.

To jednak nie koniec problemów. Pozostaje bowiem wielkość deficytu budżetowego w stosunku do PKB, istotna z punktu widzenia spełnienia kryteriów zbieżności polskiej gospodarki ze strefą euro, do której — wchodząc do Unii Europejskiej — zobowiązujemy się wstąpić.

W dokumentach resortu finansów zapisano, że w 2004 r. deficyt budżetowy (33,1 mld zł) wyniesie 3,9 proc. PKB. Na konferencji po pierwszej części posiedzenia rządu minister Kołodko oświadczył jednak, że będzie to... 4,6 proc. PKB. Nie zgadzają się także prognozy na lata kolejne — według resortu w 2006 r. deficyt wyniesie 3,6 proc. PKB, według ministra — tylko 2,9 proc. PKB.

W tym miejscu pojawia się zasadnicze pytanie — jaki w związku z tym będzie nasz produkt krajowy brutto. Tu okazuje się, że i resort, i jego szef, są zgodni — w przyszłym roku PKB wzrośnie o 5 proc. Wcześniej rząd zakładał 4,9 proc. Nie wiadomo, skąd optymizm ministra finansów dotyczący przyszłorocznego wzrostu. Wiadomo jedynie, że już w tym roku Grzegorz Kołodko próbował na papierze zwiększyć impet polskiej gospodarki, zwiększając prognozę wzrostu z 3,2 do 3,5 proc. PKB. Później musiał się z tego wycofać.

Z dokumentów resortu finansów wynika, że w przyszłym roku założono wzrost inwestycji o 12,2 proc. To na pewno byłby argument przemawiający za 5-proc. wzrostem PKB. Problem w tym, że nie wiadomo, skąd nagle ma się ten wzrost inwestycji wziąć, skoro na ten rok planowane jest marne 2,2 proc.

Rząd planuje także, że w 2004 r. inflacja średnioroczna wyniesie 2,2 proc., bezrobocie 17,2 proc.