Zmiana kandydata to wyborcza iluzja

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2024-06-30 13:55

W czwartek, 4 lipca, Stany Zjednoczone Ameryki obchodzą 248. rocznicę uchwalenia Deklaracji Niepodległości. Odpalane wszędzie wieczorne fajerwerki szczególne znaczenie mają naturalnie w Waszyngtonie, gdzie podziwia je gospodarz Białego Domu.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

W latach przestępnych odbywają się jego wybory, cztery miesiące po świątecznych ogniach (w tym roku 5 listopada). Jeśli prezydent kończy drugą kadencję, to 4 lipca dumnie się żegna, ale jeśli pierwszą – patrzy nerwowo w niebo z nadzieją, że będzie miał okazję stać w tym samym miejscu jeszcze cztery razy. Obecna sytuacja Josepha Bidena przypomina rozwarcie nożyc realiów oraz chciejstwa – on sam ze wsparciem rodziny i najbliższego dworu twardo deklaruje pewność utrzymania 5 listopada władzy i w ogóle nie przyjmuje do wiadomości życzliwych rad, żeby w czwartek napatrzył się na niebo po prezydencku ostatni raz, a następnie dał Demokratom szansę na wymianę kandydata.

Przez weekend w szeregach tej partii narastała groza, gdy nadeszły potwierdzone już wyniki sondaży. Nie tylko publicyści i analitycy, lecz większość wyborców uznała, że 27 czerwca w bezpośredniej debacie telewizyjnej blisko 82-letni prezydent Joseph Biden zdecydowanie przegrał wizerunkowo z 78-letnim Donaldem Trumpem, swoim poprzednikiem i potencjalnym następcą. Bardzo ważne jest podkreślenie, że nie Trump wygrał, lecz właśnie Biden przegrał! Finalny efekt arytmetyczny w urnach oraz prawny jest taki sam, ale merytorycznie to zasadnicza różnica. Powtarza się syndrom poczwórnej debaty z 1960 r. pomiędzy Richardem Nixonem a Johnem Fitzgeraldem Kennedym, gdy słuchacze radiowi wyżej ocenili argumenty republikańskiego wiceprezydenta, natomiast telewidowni bardziej spodobał się młodszy demokratyczny senator, który w efekcie wygrał. W miniony czwartek Donald Trump wielokrotnie kłamał, ale robił to z werwą i mniej się gubił. Przekładając debatę na mecz tenisowy – zrobił znacznie mniej niewymuszonych błędów. Joseph Biden natomiast dał milionom Amerykanów dowód, że biologia jest jednak dla ludzkiego organizmu nieubłagana. Przy okazji potwierdziło się, że ustalenie dla kardynałów progu akurat 80 lat jako granicy prawa wyborczego podczas konklawe ma sens…

Joseph Biden kontynuuje kampanię nie przejmując się wiszącą w powietrzu utratą niektórych zawiedzionych sponsorów. Nieprzypadkowy był wybór stanu, w którym zadeklarował w piątek, że 5 listopada w nim wygra i przejmie 15 tamtejszych głosów elektorskich. Była to… Karolina Północna, czyli typowy konfederacki „czerwony” stan republikański. Notabene w 2008 r. demokratycznemu Barackowi Obamie raz w dziejach udało się tam wygrać (ale w 2012 r. już sukcesu nie powtórzył), zatem Joseph Biden stawia sobie poprzeczkę wysoko. Uzyskał oczywiste wsparcie od prezydentów Billa Clintona i Baracka Obamy. Na drugim biegunie sytuuje się bezprecedensowy wstępniak „New York Timesa”, który w imię uratowania USA przed Donaldem Trumpem apeluje do Josepha Bidena, by dał sobie już spokój i pomógł szybko przekazać pałeczkę następcy z szansami.

Partia Demokratyczna naprawdę znalazła się pod decyzyjną ścianą. Po pierwsze – ktoś poważny z jej kierownictwa musiałby oficjalnie wezwać Josepha Bidena do rezygnacji z kandydowania. Po drugie – jeśli nie on, to kto, bo na pewno nie niepopularna wiceprezydentka Kamala Harris. Po trzecie wreszcie – wymiana kandydata w tej fazie jest niezwykle trudna proceduralnie. Joseph Biden w cyklu prawyborów zdobył przecież poparcie 95 proc. delegatów na konwencję wyborczą Demokratów, która odbędzie się w Chicago dopiero 19-22 sierpnia. Każdy ze stanów ma własne procedury i trudno powiedzieć, jak by się zachowały nawet po rezygnacji Josepha Bidena na poziomie federalnym. Przetwarzając słynną frazę nadaną w 1970 r. z pokładu Apollo 13, można zatem wyobrazić sobie demokratyczny sygnał słany ze stanów do konwencji: „Chicago, we have a problem…”.