Urzędy gmin/miast od kilku dni zasypywane są wnioskami o wypłatę zasiłku węglowego w wysokości 3 tys. zł. Ogrzewający mieszkania innymi źródłami muszą cierpliwie czekać na dodatkową specustawę, może zasłużą na ekwiwalent – naturalnie mniejszy od węglowego – już w listopadzie czy grudniu. Zupełnie inną kwestią jest spożytkowanie węglowego zasiłku: czy 3 tys. zł z gospodarstwa domowego faktycznie pójdą na czarne paliwo i ile da się za taką kwotę kupić – w najczarniejszej perspektywie jakieś pół tony…
Rząd naturalnie nakazuje węglowy optymizm, notabene analogicznie jak wobec klęski Odry. Ekologiczną zbrodnię na rzece popełniły podobno złote algi (prymnesium parvum), czyli inwazyjny glon rozwijający się i wydzielający toksyny w wodzie lekko zasolonej. W Polsce dotychczas nie był stwierdzany, rzeki i jeziora są z natury (poza niektórymi przy samym morzu) słodkowodne, zatem obwinieniu złotych alg musi towarzyszyć uczciwe wyświetlenie przez służby państwa przyczyn zwiększonego zasolenia Odry. Coraz więcej wskazuje na to, że podstępny zabójca ryb został pośrednio wyhodowany – zrzutami solanki i płukaniami wyrobisk – przez nadodrzański przemysł, energetykę i inne ciężkie branże, w tym oczywiście także spółki skarbu państwa.
Wracając do węgla – do 31 października ma dotrzeć do Polski łącznie 4,5 mln ton dla gospodarstw indywidualnych. Minister Anna Moskwa optymistycznie oznajmiła, że państwowe spółki tyle zakontraktowały. Do fizycznego sprowadzenia czarnego paliwa z RPA, Kolumbii czy Australii wiedzie jednak droga bardzo długa, zarówno kalendarzowo, jak też geograficznie. Uwzględniając wszystkie etapy wydobycia i transportu, dotrzymanie daty dla całego wolumenu jest wątpliwe, oby dotarł do końca roku. Bardzo tajemniczo zapowiada się operacja rozwiezienia węgla z portów po całym kraju. Minister Anna Moskwa zapowiedziała utworzenie sieci dużych… zsypisk, z których paliwo trafi docelowo do obywateli. Będą to jakieś zupełnie nowe byty na logistyczno-transportowej mapie kraju, bo przecież nie chodzi o standardowe składy węgla. Temat rozgryźliby węglarze z „Misia”, ale nie ma ich jak zapytać…
Fachowcy z branży transportowej podkreślają, że problemem większym od samego zakontraktowania węgla jest jego dostarczenie na czas do odbiorców. To bardzo długi i skomplikowany łańcuch. Ogniwem najsłabszym wcale nie są moce przeładunkowe portów. Taki zarzut kiedyś podnosił – jako wyprzedzające tłumaczenie możliwego niepowodzenia – sam Jarosław Kaczyński. W normalnym czasie węgiel stanowił najwyżej 8 proc. przeładowywanej masy towarowej, obecnie może dojdzie do 10 proc. Potencjał portów jest znacznie większy, terminale bez problemu łykną zakontraktowane na świecie dostawy. Schody zaczynają się dalej, na etapie transportu kolejowego. W Polsce nie istnieje jednolity system wsparcia logistycznego, dysponujący danymi o każdym etapie dużych transportów. Dlatego już teraz, gdy morskie dostawy węgla dopiero się rozkręcają, dochodzi do spięć – załogi składów muszą czekać nawet kilkadziesiąt godzin na wjazd do portu. Co powoduje, że kolejarze przekraczają czas pracy i pojawia się konieczność zabezpieczenia nowych załóg, co ostatecznie wydłuża czas i może tworzyć zatory. Przynajmniej tak alarmuje już teraz branża kolejowa. Według rządu koordynacja jest znakomita i na styku portowo-kolejowym wszystko będzie działało płynnie. Na razie aż strach pomyśleć, jak będą funkcjonowały zsypiska.
