Zanim trafiłam do headhuntingu, bardzo krótko uczyłam języka angielskiego w liceum. Później prowadziłam szkołę językową, ale z powodu trudniejszej sytuacji na rynku postanowiłam zmienić branżę. Napisałam CV i zaczęłam je wysyłać do różnych firm. O dziwo, już na drugi dzień dostałam propozycję od firmy headhunterskiej. Powiedziano mi, że mam odpowiednie predyspozycje: znałam języki obce, miałam doświadczenie w prowadzeniu własnej firmy i wykształcenie psychologiczne. Właścicielami tego przedsiębiorstwa było małżeństwo.
Od razu oznajmili, że wszystkiego mnie nauczą. Miałam trochę szczęścia pod tym względem. Dołączyłam do firmy jako konsultantka, ale mimo pomocy jej właścicieli headhunting okazał się trudnym kawałkiem chleba. Przez pierwsze miesiące w zasadzie się uczyłam, więc moje zarobki nie były duże. Dlatego równocześnie prowadziłam szkołę językową, by mieć dodatkowe dochody. Szło mi coraz lepiej. Ku mojemu zaskoczeniu, właściciele zdecydowali się nagle wyemigrować
za granicę. Poinformowali mnie tylko, że wiem już na tyle dużo, by przejąć firmę. Byłam w szoku, tym bardziej, że spółka była częścią duńskiego przedsiębiorstwa. Musiałam wykupić udziały i przekonać Duńczyków, że rzeczywiście się nadaję do prowadzenia ich filii w Polsce. Dostałam zielone światło i na razie wszystko idzie dobrze.
O dziwo, bycie kobietą w tej branży nie przeszkadza, a czasem wręcz pomaga — bardzo dużo pań pracuje w headhuntingu. Największy sukces i porażka? Uważam, że cała kariera składa się z jednych i drugich. Prowadziłam kiedyś projekt, którego zakończenie dało mi mnóstwo satysfakcji, chociaż zysk z przedsięwzięcia był niewielki.
Pewna firma ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich poszukiwała specjalisty, który znałby się na całym procesie produkcji insuliny. Szybko się okazało, że o takich pracowników jest bardzo trudno, bo produkcją insuliny zajmują się raptem cztery firmy na świecie. Wymagania wobec kandydatów były duże, bo chodziło o uczestnictwo w budowie zakładu. Udało mi się znaleźć odpowiednią osobę w Polsce, ale przez cały czas negocjacji,
nawet pod ich koniec, wszystko stało na ostrzu noża. Kandydat musiał na prawie 5 lat opuścić kraj, zabierał też rodzinę, dlatego decyzja była trudna. Długo rozważali wszystkie za i przeciw, wahali się, kilkakrotnie byli bliscy rezygnacji. Arabom na tyle spodobał się mój kandydat, że poszli mu na rękę, znajdując pracę także dla jego żony. Kiedy wszystko wydawało się już domknięte — specjalista sprzedał nawet dom w Polsce, cała rodzina była już na walizkach — nie można było się skontaktować z arabską firmą, by dopiąć szczegóły.
Przeżyliśmy nerwowe chwile, a później okazało się, że Arabowie po prostu mieli… ramadan. Jeśli chodzi o porażki, to w zasadzie mogłabym tu umieścić każdy kontrakt, którego nie udało się uzyskać lub kiedy moi kandydaci są mniej interesujący dla firm. Po pracy nadal, mimo braku specjalnych predyspozycji, uczę się języków. To moja wielka pasja, obecnie poznaję hiszpański. Staram się przy tym pomagać innym — prowadzę blog o nauce angielskiego i napisałam książkę o mitach przy przyswajaniu tego języka. Sama kiedyś szukałam wymówek przy nauce języków, a teraz to dla mnie po prostu świetna zabawa.
Lidia Głowacka-Michejda, prezes SAM Headhunting
SAM Headhunting
Warszawska spółka jest własnością lokalnych partnerów i SAM A/S, największej duńskiej firmy w sektorze doradztwa personalnego. Zajmuje się pozyskiwaniem i selekcją specjalistów i menedżerów. Zatrudnia 5 osób.