Bogowie widzą więcej

Aleksandra Krawczuk
opublikowano: 2008-02-29 00:00

Rok 2007 był jednym z najważniejszych w dziejach naszego kontynentu i świata. Co sobie myślą bogowie, patrząc na epokowe przemiany z wyżyn Olimpu i antycznej pespektywy?

Trzynastego grudnia w Lizbonie podpisano konstytucję — skromnie, ze względów taktycznych, nazwaną traktatem. To ogromny krok na drodze do formalnoprawnej integ- racji niemal wszystkich państw Europy. W tydzień później doszło do rozszerzenia układu z Schengen także na kraje nowo przyjęte: praktycznie biorąc, przemieszczanie się obywateli państw prawie całego kontynentu stało się w pełni swobodne, nie podlega bezpośredniej kontroli granicznej. Wydarzenia prawdziwie historyczne! Ich konsekwencje mogą okazać się niewyobrażalne we wszystkich płaszczyznach życia indywidualnego i społecznego dla setek milionów ludzi. A jednak zdumiewająco niewielu Europejczyków, i to nie tylko w naszym kraju, w pełni zdaje sobie sprawę z ich doniosłości.

Sądzę, że zupełnie inaczej patrzą na wydarzenia grudnia roku 2007 bogowie olimpijscy ze swych górskich szczytów. Odmienna perspektywa, odmiennie też czas biegnie dla nieśmiertelnych. Dotychczas obserwowali ziemski teatr, można przypuszczać, z przerażeniem i zgrozą. Zwłaszcza w ciągu ostatnich półtora tysiąca lat, to jest od upadku cesarstwa rzymskiego i od powstania na jego gruzach państw narodowych. Piętnaście wieków brutalnej szamotaniny, krwawych wojen, także religijnych, okrutnych konfliktów, sporów właściwie o nic; najczęściej o słowa. Dziś niekiedy nawet trudno nam zrozumieć, o co i po co walczono. I jakimże kosztem! Bezlik istnień ludzkich, bezmiar cierpień, ogrom zniszczeń — materialnych i duchowych. A jakąż klęską i niepowetowną stratą było powstrzymanie na tyle stuleci postępu nauk i umiejętności!

Być może Olimpijczycy uśmiechają się dziś radośnie. Tamte wieki to już ponura przeszłość. Pojawia się nadzieja drugotrwałego pokoju — stabilniejszego i powszechniejszego niż owa sławna „pax Romana” za czasów Imperium. Bo przecież nawet wtedy krew lała się obficie. Wreszcie Imperium odrodziło się pod nową nazwą i w nowym kształcie — jako Unia, w szlachetnej i demokratycznej formie ustrojowej. A także w nieco zmienionych granicach. Przesunęły się one na północy i na wschodzie. Co prawda, utracono południowe wybrzeża Morza Sródziemnego, niegdyś wewnętrznego morza tylko jednego państwa. To skutek ostrych podziałów kulturowych i religijnych: chrześcijańska północ, islamskie południe. Czy uda się je kiedyś pokonać? Wiedzą to tylko bogowie. A oni są cierpliwi.

Doczekali przecież zmartwychwstania podstawowych wartości antycznych. Symbolicznym wyrazem tego była olimpiada ateńska w roku l896. A w parze z narastającym stopniowo urzeczeniem sportem i igrzyskami upowszechniło się poczucie coraz większej swobody obyczajowej. Nie różni się dziś niczym od sposobu życia w epoce, gdy miłość za grzech nie uchodziła, uprawiali ją bowiem także i bogowie. I wreszcie coraz wyżej wzbija się lot myśli naukowej. Rozpoczęli go niegdyś Tales, Pitagoras, Demokryt, Sokrates, Hipokrates, Euklides, Arystoteles — by tylko tych wymienić spośród tysięcy wielkich myślicieli. Ten lot myśli niczym nieskrępowanej, niczym nieobarczonej, niemal przerwany w średniowieczu, został jednak wznowiony, choć początkowo nieśmiało i ostrożnie, dopiero dzięki humanistom i później ludziom Oświecenia. I trwa, mimo niemałego — także obecnie — oporu fundamentalistów wszelkich odcieni.

Ale, jako się rzekło, nie wszyscy doceniają znaczenie wydarzeń grudnia 2007. Poza artykułami prasowymi, które odnotowały i omówiły je niejako z obowiązku, traktat lizboński i rozszerzenie Schengen nie stały się przedmiotem szerszej dyskusji. A jeśli już ktoś do nich nawiąże i powie: Przeżywamy moment historyczny! — to niemal z reguły będzie to osoba starsza. Czyli ktoś z pokolenia, które — jak ja — doświadczyło, czym są okrucieństwa wojen, szaleństwa i zbrodnie nacjonalizmów, ideologii, totalizmów różnych kolorów. My, świadkowie i ofiary dramatów historii, wciąż jeszcze nie możemy wyjść ze zdumienia, że udało nam się przeżyć koszmar. Jakimże cudem doczekaliśmy czasu otrzeźwienia? Przecież przed chwilą, kiedyśmy wkraczali w lata młodzieńcze, na miasta Europy spadały bomby, przewalały się fronty — od Atlantyku po Wołgę, miliony umierały zagazowane lub z głodu w obozach, masowo zabijano dzieci na oczach rodziców. Lecz i potem, w czasach niby-pokoju, przez dziesięciolecia granice były odrutowane, strzeżone, przekraczano je pod ścisłą kontrolą. Czy nasz kontynent istotnie tak wyglądał niecałe 20 lat temu? Wierzyć się nie chce!

Dziś mogę swobodnie wsiąść do pociągu byle jakiego, pojechać do kraju byle jakiego. Dwa proste warunki: ważny dowód osobisty i nieco euro w kieszeni. Jak w czasach rzymskich. Co prawda, nie znano wtedy dowodów osobistych ani pociągów czy samochodów i jeździło się wolniej, ale za to bezpieczniej, drogi zaś i mosty były dobre; istniał też system domów zajezdnych i gospód. I pieniądz był jeden w całym Imperium.

Ludzie młodsi natomiast uważają owe sprawy za oczywiste, dane raz na zawsze. Swoboda podróżowania i wyboru kraju zamieszkania, wolność wypowiedzi, gwarancja podstawowych praw człowieka — o czym dyskutować? Wojny? Słyszy się o nich gdzieś poza Unią. Terroryzm? Musimy się go obawiać i zwalczać, ale to przecież szaleństwa z reguły importowane.

Prawdę mówiąc: i myśmy myśleli w młodości nieco podobnie — ileż to lat temu! Wojna? Już była, ta „światowa”. Europa po raz drugi nie popełni szaleństwa. Owszem, wybuchają zbrojne konflikty i rewolucje, ale gdzieś daleko — Chiny, Etiopia, Hiszpania. A gdyby nawet doszło do wojny, na pewno ją wygramy. Mamy przecież wspaniałą armię, która rozgromiła bolszewików. Zresztą stoją za nami niezawodni sojusznicy. Tak sobie myśleliśmy… Tymczasem rozkręcały się zbrojenia, nabierały sił nacjonalizmy i sprzeczności ideologiczne. I przyszła katastrofa. Dziś chroni nas to, że jesteśmy częścią większego organizmu. Wewnętrzny konflikt jest w jego ramach wręcz niemożliwy. Oczywiście zewnętrzny może wybuchnąć, ale już na skalę globalną. O czymś takim jednak lepiej nawet nie myśleć…

Pięć lat temu, kończąc lat 80, wyraziłem trzy życzenia. Chciałbym być pełnoprawnym obywatelem Unii. Chciałbym podróżować, mając tylko euro w portfelu. I chciałbym doczekać przebudowy zakopianki. Pierwsze życzenie spełniło się niemal całkowicie — niemal, bo karta praw podstawowych nie została przez Polskę podpisana. Perspektywa wprowadzenia u nas euro oddala się z roku na rok. A termin oddania przebudowanej zakopianki nawet na jej najkrótszym i najłatwiejszym odcinku, tym wzdłuż Raby, jest wciąż przesuwany… Trzeba się zatem uzbroić się w olimpijską cierpliwość. Może znowu przyjdzie grudzień tak szczęśliwy jak ten roku 2007? l