Picasso dostał kiedyś zaproszenie na kolację, którą Rothshildowie wydawali dla bankierów. Nie chciał iść, bo po co mu rozmowy o pieniądzach. Ale poszedł. Na zakończenie wieczoru podszedł do gospodarzy, by się pożegnać.

— Znakomity wieczór. Przez całą kolację prowadziłem rozmowy o sztuce, podczas gdy z kolegami — artystami — rozmawiam wyłącznie o pieniądzach — zachwycał się Picasso. Tę anegdotę Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, wykorzystał, by wyjaśnić, skąd w programie Europejskiego Forum Nowych Idei w Sopocie, zorganizowanego przez Konfederację Lewiatan, panel o kulturze. A konkretnie o tym, czy kultura… uratuje europejską gospodarkę.
— Rządzący zawsze uważali, że kultura powinna ich wspierać i sławić. Dziś, w kontekście europejskim, ma ich jeszcze ocalić. Europa nie jest w stanie utrzymać pozycji na świecie starymi sposobami, np. dzięki armii. Ale może dominować w kulturze — przekonywał Zygmunt Bauman, socjolog i filozof. Biznes już to zrozumiał.
— Sztuka jest dziś cool i biznes to widzi — podkreślał Wojciech Szpil, prezes Totalizatora Sportowego, który od 2003 r. przekazuje część wpływów na Fundusz Promocji Kultury (do dziś już ok. 1 mld zł). Ludzie kultury wciąż muszą prosić o pieniądze, ale argumentacja się zmieniła.
— Bez wsparcia biznesu festiwal w Edynburgu by nie przetrwał. Jednak jeszcze dwa lata temu używaliśmy argumentów opartych na absurdalnych badaniach, odwołujących się do modeli biznesowych. Dziś wracamy do rozmów o tworzeniu, człowieczeństwie, o tym, kim chcemy być. Te argumenty są o wiele silniejsze — podkreślał Jonathan Mills, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu w Edynburgu.
Zmiana to efekt kryzysu gospodarczego. Jonathan Mills przypomniał, że skutkiem drugiej wojny światowej był wzrost zainteresowania kulturą, która dawała poczucie wspólnoty.
— Teraz nie mieliśmy wojny, ale dramatyczny kryzys gospodarczy. I też wracamy do esencji kultury — zauważył Jonathan Mills. Ale o innych korzyściach też warto pamiętać. — Niezwykle silnym argumentem jest postawienie firmie pytania: czy bez naszego festiwalu ściągnęłaby do pracy w Edynburgu ludzi kreatywnych i dynamicznych — przekonywał Jonathan Mills.
Niestety, czasem się o tym zapomina — jak w Budapeszcie, który w 2010 r. zażądał zabójczo wysokiej opłaty za możliwość organizacji festiwalu Sziget. — Odpowiedzieliśmy, że rezygnujemy z projektu. Sprawa zrobiła się głośna, a następnego dnia zaczęły spływać zaproszenia od innych miast. Protesty słały też firmy, dla których festiwal oznacza zarobek: lotnisko, korporacje taksówkarskie etc. I miasto obniżyło nam opłatę — opowiadała Fruzsina Szép, dyrektor festiwalu Sziget.