PB: Dlaczego liczba miejsc pracy generowanych przez bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce maleje, choć samych inwestycji przybyło?
Paweł Tynel: Od wielu lat obserwujemy trend, w którym nawet inwestycje produkcyjne generują coraz mniej nowych miejsc pracy. Dzieje się tak ze względu na coraz większy stopień automatyzacji. Polski też to dotyczy, co nie powinno nas dziwić. Porównując nasze wskaźniki do rynków zachodnich, widzimy, że średnia liczba miejsc pracy na projekt w krajach zachodnich już od lat jest znacznie niższa niż u nas czy ogólnie w naszym regionie.
Jakie znaczenie ma zmiana struktury samych inwestycji zagranicznych? Zauważacie państwo w swoim raporcie, że rola sektora produkcyjnego jako obszaru, w którym lokowane są inwestycje, słabnie.
Niestety słabnie i jest to bardzo niepokojące. Ostatni rok był bardzo trudny z punktu widzenia projektów produkcyjnych. Odnotowaliśmy spadek liczby projektów o 9 proc., a liczba nowych miejsc pracy była mniejsza o 25 proc. Mówimy o danych dla całej Europy. Ten obszar jest niezwykle istotny, biorąc pod uwagę wyzwania w handlu międzynarodowym i samowystarczalności produkcji nie tylko w przemyśle, ale także w sektorze obronnym.
Z czego wynika ta zmiana struktury inwestycji zagranicznych i pogorszenie atrakcyjności sektora produkcyjnego?
To jest większy problem związany z konkurencyjnością europejskiej gospodarki. Analizując warunki opłacalności inwestycji w Europie, firmy porównują je z lokalizacjami nie tylko w Azji, ale także w Afryce Północnej czy Ameryce Południowej.
Europa przegrywa?
Przez lata w czasach swobodnego przepływu towarów i wolnego handlu decyzja o wyborze lokalizacji zależała od kosztów operacyjnych i inwestycyjnych. Czyli znaczenie miało to, ile wydamy na działkę pod fabrykę czy centrum logistyczne, ile na wynagrodzenia pracowników, jaka będzie cena energii i jaki jest koszt logistyki związanej z transportem finalnych produktów. Obecnie pojawia się dodatkowa warstwa analizy — inwestorzy muszą zastanawiać się, czy dany produkt będą mogli sprzedawać na całym świecie, czy muszą jednak ulokować inwestycję w konkretnym miejscu, w którym chcą ten produkt sprzedawać.
Czy pańskim zdaniem w imię poprawy konkurencyjności europejskiej gospodarki czas już odpuścić niektóre pomysły, na przykład walkę o zmniejszenie emisji CO2 przez nakładanie obowiązku kupowania certyfikatów uprawniających do takiej emisji na kolejne branże?
W sytuacji, w której europejski potencjał produkcyjny niestety się zmniejsza, kurczowe trzymanie się priorytetów dotyczących ograniczenia emisji w Europie jest moim zdaniem mało racjonalne. Pewnego rodzaju odpowiedzią są nowe regulacje, np. CBAM [graniczny podatek węglowy — red.], które mają oceniać, czy produkt importowany do Europy nie był wyprodukowany przy wykorzystaniu technologii tańszych, ale zwiększających emisję CO2. Jeśli był, to naturalne jest nałożenie na niego dodatkowej opłaty po to, aby warunki konkurencyjne były zbliżone.
W dyskusjach o zmianie klimatu nie można abstrahować od realiów ekonomicznych. Chodzi o to, żeby nie doprowadzić do sytuacji, w której Europa pozbawi się realnie możliwości produkcyjnych, a większość światowej produkcji będzie realizowana w regionach, które nie chronią klimatu w stopniu, w jakim robimy to w Europie. Nie rozwiąże to problemu globalnego ocieplenia, a Europa stanie się zależna od zewnętrznych producentów.
Według raportu EY po raz pierwszy w historii Stany Zjednoczone są postrzegane jako lepsze miejsce do inwestowania niż Europa...
Ponad połowa inwestorów (55 proc.) wskazała Stany Zjednoczone jako najbardziej atrakcyjną lokalizację pod nowe inwestycje. Kolejnymi ich wyborami są Europa Zachodnia (44 proc.) i region centralnej i wschodniej Europy (41 proc.). Tak wskazali także menedżerowie prowadzący działalność w Europie. Bazując na ich odczuciach, jak będzie się zmieniać dynamika atrakcyjności w kolejnych trzech latach, myślę, że taki układ się szybko nie zmieni. No chyba że cła znikną tak szybko, jak się pojawiły.
Amerykańskie cła mogą mieć wpływ na decyzje o lokowaniu inwestycji zagranicznych?
Oczywiście, choć pamiętajmy, że Europa cały czas ma w zanadrzu bardzo mocny argument — szeroki rynek wewnętrzny z dużą siłą nabywczą. To jest ponad 550 mln ludzi. Z drugiej strony Stany Zjednoczone to największy rynek świata — 330 mln bardzo aktywnych konsumentów, na którym wielu producentów chciałoby być. Protekcjonistyczna polityka amerykańskiego rządu może sprawiać, że część z nich zacznie kalkulować w ten sposób — skoro chcę być obecny na rynku amerykańskim, to powinienem tam produkować, gdyż w przeciwnym razie może mnie spotkać sytuacja, w której na moje produkty zostanie nałożone cło. To spowoduje, że aby sprzedać produkt ,moja marża zniknie, a jeśli ją zachowam, to moje miejsce może zająć konkurent, który zaproponuje podobny produkt wyprodukowany na miejscu bez ceł i dlatego tańszy.
To nie jest aż tak proste oczywiście, bo koszty produkcji w Stanach Zjednoczonych też trzeba uwzględnić, ale wielu inwestorów wstrzymało decyzje inwestycyjne ze względu na cła.
W Polsce też mamy zalążki polityki protekcjonistycznej — premier Donald Tusk mówi o preferowaniu polskich firm przy zamówieniach publicznych. To pomoże czy przeszkodzi w pozyskiwaniu nowych inwestycji zagranicznych?
Nie sądzę, żeby przeszkodziło. Jeśli ktoś decyduje się na inwestycję w Polsce, to nie ze względu na zamówienia publiczne. Większość jego zamówień pochodzi z zagranicy, gdzie wysyłany jest gotowy produkt lub komponent. Zatem preferowanie podmiotów krajowych w zamówieniach publicznych niewiele tu zmienia. Poza tym Polska cały czas ma swoje przewagi konkurencyjne, które wyróżniają ją na tle innych europejskich krajów. Zamieszanie w światowym handlu nie wpływa na wysoką jakość kapitału ludzkiego w Polsce w stosunku do kosztów pracy. Jestem przekonany też, że po zawieszeniu broni w Ukrainie naszym atutem dalej będzie położenie geograficzne.
