Organizacja Narodów Zjednoczonych w 1992 r. zwołała w Rio de Janeiro tzw. szczyt Ziemi i doprowadziła do podpisania ochronnej konwencji, którą ratyfikowało 197 państw, czyli nawet więcej niż liczy sama ONZ. Po wejściu jej w życie rozpoczęło się od 1995 r. organizowanie corocznych ogromnych zbiórek przeglądowych, które obrastały w nazwy. Zakończona w sobotę późnym wieczorem w Glasgow nosiła potrójną: 26. Konferencja Stron Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych ws. Zmian Klimatu (COP26 – nazwa główna); 16. Spotkanie Stron Protokołu z Kioto (CMP16); 3. Konferencja Stron Porozumienia Paryskiego (CMA3). Wskazuje to, że po inauguracyjnym Rio de Janeiro 1992 realne kroki naprzód świat postawił w dokumentach tylko dwóch szczytów: Kioto 1997 oraz Paryż 2015. Te zakończyły się protokołami z zobowiązaniami, wszystkie inne miały charakter jedynie przeglądowy, w tym trzy goszczone w pięcioletnich odstępach przez Polskę: Poznań 2008 (COP14), Warszawa 2013 (COP19) i Katowice 2018 (COP24).
Do kategorii niewielkiej decyzyjności należał również COP26, odbywający się w dniach 1-13 listopada. Na sesję inauguracyjną zjechało do Glasgow wielu szefów państw i rządów, m.in. prezydent Joseph Biden, zaś od nas premier Mateusz Morawiecki. Dokument końcowy ledwie udało się z jednodniowym poślizgiem (COP26 miał się zakończyć 12 listopada) uzgodnić, przy czym jego treść to podręcznikowy przykład kompromisu, z którego nie jest zadowolony nikt, czyli muszą być zadowoleni wszyscy. Na jednym biegunie usadowił się premier Boris Johnson, który jako gospodarz COP26 (dodatkowym smaczkiem było jego zlokalizowanie w Szkocji, której po brexicie coraz ciaśniej w Zjednoczonym Królestwie) wychwala wiekopomny krok naprzód i początek końca zmian klimatu. Na drugim znajdują się nie tylko zieloni, którzy tradycyjnie oskarżają władców świata o kunktatorstwo i tchórzostwo. Głębokiego rozczarowania wobec dorobku COP26 nie ukrywa nawet… przewodniczący obrad Alok Sharma, brytyjski sekretarz stanu ds. biznesu i energii. António Guterres, sekretarz generalny ONZ, obiektywnie określił kompromis jako „odzwierciedlający interesy, sprzeczności i stan woli politycznej w dzisiejszym świecie”. Wyraził dość naiwną nadzieję, że może podczas przyszłorocznego COP27 w egipskim kurorcie Szarm el-Szejk uda się wytyczyć mapę drogową ograniczenia wzrostu temperatury o najwyżej 1,5 stopnia Celsjusza w porównaniu z czasami przedindustrialnymi. Na razie Ziemia zmierza ku katastrofie 2,7 stopnia.

Faktem jest, że w Glasgow pierwszy raz w dziejach ONZ został „po nazwisku” uznany za banitę węgiel. Globalna infamia została jednak w dokumencie COP26 radykalnie osłabiona, z pierwotnego zapisu o „wycofywaniu się” do „stopniowego zmniejszania”. Jak zawsze protestowały Chiny, ale tym razem jeszcze ostrzej sprzeciwiły się Indie, których rząd wyklucza zaprzestanie wspierania paliw kopalnych, skoro ogromne państwo „musi jeszcze zająć się programami rozwoju i likwidacją ubóstwa”. Ogólnikowe obietnice pieniędzy dla krajów rozwijających się, które mają złagodzić im skutki zmian klimatu, to zdecydowanie za mało. Hinduskie weto było parawanem, za którym chętnie skryły się nie tylko kraje rozwijające się, lecz również tak węglowe, jak choćby Stany Zjednoczone i oczywiście Polska. Notabene podczas każdego COP organizacje ekologiczne przyznają kilkunastu państwom antynagrodę Skamielina Dnia. Wśród napiętnowanych rządów ostatnio zawsze znajduje się polski, w Glasgow uzasadnieniem były „matactwa węglowe”.