Ważne – może nawet najważniejsze – przesłanie słynnego raportu Mario Draghiego o konkurencyjności Europy było takie, że jeżeli UE nie rozwinie swojego rynku kapitałowego, prawdopodobnie nigdy nie dogoni amerykańskiej gospodarki w postępie technologicznym, produktywności czy innowacyjności. Więcej europejskich firm musi wchodzić na giełdę i tam szukać kapitału na rozwój oraz finansowania ryzykownych, ale potencjalnie przełomowych projektów inwestycyjnych. Bez tego dołączenie do wyścigu technologicznego pozostanie mrzonką.
Tymczasem aktywność na europejskim rynku IPO (pierwsza oferta publiczna, ang. initial public offering) delikatnie mówiąc nie imponuje. W ostatnich dwunastu miesiącach zaledwie 14 spółek zdecydowało się na ofertę publiczną i po raz pierwszy wyemitowało akcje. Dla porównania – w USA były to 192 przedsiębiorstwa.
Szczególnie niepokojące jest to, że rynek europejski podąża dziś w zupełnie innym kierunku niż amerykański. To novum. W przeszłości, mimo różnic, trendy były zbieżne – okresy intensywnych debiutów i stagnacji zazwyczaj nadchodziły równocześnie po obu stronach Atlantyku. Wprawdzie w USA zawsze było więcej debiutów przez czynniki strukturalne (większa płynność, wyższa wycena vs. rozdrobniony rynek kapitałowy w UE), ale kierunki zmian były podobne.
Teraz jest inaczej. Oba rynki rozchodzą się diametralnie. Na amerykańską giełdę wchodzi coraz więcej firm, na europejskie – coraz mniej. Susza to mało powiedziane. Mamy w naszej części świata głęboki dołek pod tym względem.
W rezultacie europejski rynek stanowi obecnie zaledwie 8 proc. globalnego wolumenu IPO, podczas gdy jeszcze w 2015 r. było to 32 proc. Same firmy coraz częściej szukają kapitału za oceanem - szwedzka Klarna złożyła na przykład jakiś czas temu wniosek o debiut w USA. Dramatycznie spadła też liczba wielkich transakcji powyżej miliarda dolarów. Mamy sierpień, a w 2025 r. nie było jeszcze na najpopularniejszych europejskich giełdach ani jednej takiej. Średnio w latach 2014-19 było ich po około 11 rocznie.
Z kolei badania pokazują, że europejskie firmy debiutujące na giełdzie notują szybszy przyrost produktywności, rentowności, zatrudnienia i są bardziej innowacyjne (w sensie zwiększania aktywów niematerialnych) niż firmy, które nie decydują się na emisję akcji.
Pytanie: jak sprawić, by więcej europejskich firm wchodziło na giełdę? EBC w raporcie „Should we mind the gap? An assessment of the benefits of equity markets and policy implications for Europe's capital markets union" stawia dość proste rekomendacje. Oto trzy najciekawsze.
1/ Uproszczenie zasad notowania i zmniejszenie kosztów, zwłaszcza dla firm małych i średnich (MŚP). To się już powoli dzieje w ramach tzw. Listing Act, czyli pakietu regulacyjnego mającego na celu ułatwienie firmom pozyskiwania kapitału na giełdzie np. poprzez zmniejszenie kosztów związanych z dokumentacją prospektu.
2/ Tworzenie rynków wzrostu dla firm MŚP, czyli specjalnej kategorii miejsc obrotu, w których mniejsze firmy mogłyby łatwiej uzyskiwać dostęp do kapitału. Takie miejsca byłyby bardziej elastyczne pod względem regulacyjnym niż tradycyjne giełdy.
3/ Aktywizacja inwestorów instytucjonalnych, ale też indywidualnych poprzez wprowadzenie produktu oszczędnościowego w celu przekierowania oszczędności gospodarstw domowych na rynek akcji (w tym duchu idzie m.in. polski produkt OKI).
Chodzi więc o to, by mniejsze firmy miały większe możliwości debiutu na giełdzie, a gospodarstwa domowe więcej inwestowały w akcje. Jednocześnie – jak sami autorzy wskazują – są to działania o ograniczonym zasięgu. Jeżeli Europa ma stworzyć konkurencyjny rynek giełdowy wobec USA, musi powstać unia rynków kapitałowych.
Pojawiają się tu dwa kluczowe pytania, na które nie ma jasnych odpowiedzi: czy to możliwe w warunkach 27 różnych systemów regulacyjnych, kultur inwestowania i podejścia do ryzyka? Każdy kraj rozwijał swój rynek kapitałowy inną ścieżką. A jeśli tak – ile lat potrzeba, by taka unia stała się równie efektywnym miejscem pozyskiwania kapitału jak rynek amerykański?