Leon Weintraub urodził się 1 stycznia 1926 r. w Łodzi, w rodzinie Szula-Szlomy. Ojciec zmarł w 1927 r., matka, aby zapewnić utrzymanie pięciorgu dzieciom, otworzyła pralnię przy ulicy Kamiennej 2 w Łodzi (dziś ul. Włókiennicza).
– Mama była energiczną, samodzielną kobietą, robiła wszystko, żeby nas utrzymać, zupełnie rezygnując z życia osobistego – wspomina Ocalały. – To były dwa małe pomieszczenia: pralnia i przyjmowanie bielizny z przodu, dalej dwa przepierzenia, a za nimi trzy stoły, na których wieczorem rozkładało się pościel i służyły moim siostrom za łóżka. W drugim pomieszczeniu na prawo był kocioł do gotowania białej bielizny pościelowej, pod sufitem drążki do suszenia bielizny, kredens, za kredensem dwa łóżka. To było wszystko.
Wyjściem poza wąski żydowski świat, ograniczony kwadratem ulic, okazały się książki i kino.
– Żeby pójść do kina, trzeba było mieć pieniądze, a ja ich nie miałem – opowiada Leon Weintraub. – Czasem mnie bileterzy przeganiali, rzucali kamieniem, wołając: „Uciekaj Żydku!”. Podejrzałem jednak, że dorośli mający bilety mogli wejść z dzieckiem bezpłatnie, więc doczepiałem się do młodych zakochanych par, które mnie nie zauważały i tak chłonąłem ten zupełnie inny świat.
Wojna inna niż film

W sierpniu 1939 r. w powietrzu dało się wyczuć niepokój, słyszał rozmowy o tym, że Hitler jest wrogiem Żydów.
– Byłem jednak chłopcem, lato było gorące, mnie zajmowało czytanie, bieganie po dachach i kino – opowiada lekarz. – Pamiętam lecące na Warszawę samoloty nad głową i łomot zelówek podbitych gwoździami butów, gdy kolumny hitlerowskiego wojska szły Piotrkowską. Pierwszy okropny obraz: stoję w drzwiach, gdzieś koło apteki. Grupa zielonych mundurów, czyli żołnierzy Wehrmachtu, otacza grupę starych Żydów. Pochodzę bliżej i widzę, że jeden broczy krwią, bo żołnierz bagnetem obcina mu brodę razem ze skórą. To był dla mnie szok, bo ta wojna wyglądała inaczej niż znana z książek i filmów.
W listopadzie pojawiło się ogłoszenie o tworzeniu getta, do którego rodzina trafiła w grudniu. W Litzmannstadt Ghetto nastolatek pracował w warsztacie galwanizatorskim, później w blacharskim, a następnie jako elektryk.
Nie do wyobrażenia

– To co się stało później i dostało nazwę Zagłady, było dla nas nieprzewidywalne – wskazuje Ocalały. – Myśleliśmy, że getto to rodzaj internowania. Słyszę słowa naszej kochanej mamy: „Dzieci, nie narzekajcie, jest nam ciężko, ale jesteśmy razem. Głodujemy, ale pamiętajcie, że na zewnątrz jest wojna, armie się zabijają, ludzie giną codziennie, a my jesteśmy przed tym chronieni”.
W sierpniu 1944 r. rodzina Weintraubów została wywiedziona do obozu Auschwitz-Birkenau.
– Kurczowo trzymałem w rękach plecak. Jakiś człowiek wyrwał mi go, zawołałem: „mój zbiór znaczków tam mam!”. A on na to: „tu się nie przychodzi, żeby żyć”. Głupie gadanie, przecież przyjechaliśmy tu do pracy, wywieziono nas dla naszego bezpieczeństwa, bo front się zbliża, co on wygaduje – myślałem. Ale ogarnęło mnie przerażenie, gdy kątem oka zobaczyłem słupy i druty kolczaste i przewody pod prądem, przecież byłem elektrykiem.
Mama od razu zginęła w Oświęcimiu.
– Widzę jej obraz, gdy nas wygoniono z wagonów, granatowy kostium, biała bluzka, trochę różu miała na twarzy, nie wglądała na swoje 50 lat. Jej siostra była dużo starsza, kazano jej iść na lewo, pociągnęła mamę za sobą – przywołuje obraz sprzed lat.
Po latach, jako medyk, analizuje swój ówczesny stan psychiczny:
– Ani razu nie pomyślałem o tym, co się stało z mamą i siostrami, jakbym wyłączył nadrzędną czynność mózgu, zostały tylko odruchy. Chodziłem, słuchałem, mówiłem, wykonywałem rozkazy, ale tak, jakbym był otoczony kokonem. Może dzięki temu uratowałem się przed świadomym odbiorem nędzy i strasznych warunków, w jakich się znalazłem. Życie jednak zawdzięczam jednemu odruchowi. Zobaczyłem między barakami grupę nagich mężczyzn. Powiedzieli, że czekają na odzież, bo zarejestrowano ich na wyjazd do pracy. W cieniu budynku zrzuciłem łachy i wmieszałem się między nich. A blok nr 10, w którym mieszkałem, kilka dni później puszczono z dymem. Gdyby nie lektury i kino, które nasyciły mnie żądzą przygód, może nie odważyłbym się na te kilka kroków.
Tak, niezauważony przez strażników, dołączył do transportu do Głuszyc. Następnie znalazł się w Kolcach, gdzie wykonywał prace elektryczne dla paramilitarnej Organizacji Todta. Wziął udział w marszu śmierci, dotarł do obozu Flossenbürg. Został wyzwolony przez wojska francuskie. Po wyleczeniu tyfusu przypadkiem odnalazł trzy siostry, które przetrwały obozie Bergen-Belsen.
– Wtedy poczułem pierwszy raz, że jestem wolny, że znów stałem się częścią społeczności i rodziny, zacząłem myśleć o przyszłości – mówi.
Polityka i życie
Władze brytyjskie wydały wtedy zarządzenie, że każda uczelnia wyższa musi zarezerwować kilka miejsc dla Ocalałych. Leon Weintraub zaczął studia, mając ukończonych sześć klas szkoły podstawowej.
– Zawsze chciałem być nauczycielem albo lekarzem, pracować z ludźmi, by naprawiać, nie niszczyć. Potem wybrałem specjalizację położnictwo i choroby kobiece, aby pomagać tym, które dają życie. Podczas rozmowy z dziekanem, który usiłował mi ten pomysł wyperswadować, powtarzałem tylko: „dajcie mi spróbować”. Dostałem zgodę na jeden semestr – udało mi się. Aby uczyć się niemieckiego, poznałem Katię, studentkę slawistyki z Berlina, która szukała kogoś z Polski do konwersacji, znajomość skończyła się małżeństwem w 1947 r. Gdy rok później urodził się syn Michał, gmina żydowska skreśliła mnie z listy i odebrała pomoc finansową za małżeństwo z Niemką. Zostałem bez środków do życia – wspomina lekarz.
Wtedy dostał pomoc z polskiego konsulatu w Hanowerze. Gdy władze uczelni w 1950 r. odkryły, ze student nie ma matury, przystąpił do niej eksternistycznie, na co pozwolił przepis dotyczący żołnierzy, którzy przerwali naukę. Kolejny raz polityka zawładnęła prywatnym życiem, gdy wybuchła wojna koreańska.
– Polska opowiedziała się po stronie Korei Północnej, wszystkie placówki polskie na Zachodzie zostały zamknięte, znowu zostałem bez środków do życia. Wtedy zgłosiłem się na repatriację. Nie dostałem jednak wizy dla żony i syna – opowiada Ocalały.
Do Polski pojechał sam w listopadzie 1950 r. Ściągnąć rodzinę udało się dopiero w kwietniu następnego roku. Żona została tłumaczką literatury polskiej na język niemiecki (m.in. prozy Janusza Korczaka i Czesława Miłosza). W 1966 r. Leon Weintraub otrzymał tytuł naukowy doktora i został mianowany ordynatorem oddziału położniczo-ginekologicznego w Otwocku. W 1969 r., na fali antysemickich nastrojów, stracił posadę ordynatora i możliwość pracy naukowej w PRL.
– Wyjeżdżałem z Polski zdruzgotany. Miałem 43 lata i znowu zaczynałem od zera. Tym razem zrobili mi to to swoi…
Wyemigrował do Szwecji, gdzie mieszka do dzisiaj.
Przetrwanie

Leon Weintraub uważa, ze spośród tych, którzy przeżyli Zagładę, tak naprawdę przetrwał niewielki procent. Po wojnie nie było mowy o wsparciu psychologicznym, psychiatrycznym, lekach pozwalających zasnąć, walczyć z depresją.
– Uważam, że my, Ocalali, mamy inny punkt odniesienia – to, co się dzieje, porównujemy do czasów hitlerowskiej okupacji. Po wojnie wszystko w porównaniu z tym, poza chorobą i śmiercią, było o niebo lepsze. Znam jednak ludzi, którzy nie potrafią odejść od przeszłości, choć minęło kilkadziesiąt lat. Nie pozbyli się mentalności obozowej. Ja po wojnie chciałem, żeby świat nie widział we mnie dawnego oświęcimiaka, nie chodziło o ucieczkę od wspomnień, ale o to, by nie dominowały nad teraźniejszością, by trafiły do swoistego archiwum pamięci. Nie chciałem czekać, by czas wyleczył rany, bo mi tego czasu szkoda – podkreśla lekarz.
Dziś Leon Weintraub ma ponad 96 lat, nadal intensywnie podróżuje, od 1992 r. spotyka się z młodzieżą w szkołach niemieckich, szwedzkich, polskich, przyjeżdża na uroczystości upamiętniające Ocalałych.
– Spotkałem się z kilkoma tysiącami młodych ludzi, mam nadzieję, że moja historia zostawiła w nich ślad. Przechowuję wszystkie listy od nich – jest ich kilkaset. To moja walka o przyszłość.
Sześć lat temu nawiązał współpracę ze stowarzyszeniem Bildungswerk Stanisław Hantz.
– Niemcy próbują zrozumieć, jak naród, w którym narodził się Wagner i Goethe, mógł popełniać zbrodnie. To socjolodzy, dziennikarze, prawnicy, kilka osób szuka śladów rodzinnych – opowiada lekarz. – Podróżuję wraz z nimi do miejsc Zagłady.
Na trasę podróży trafiło zapomniane żydowskie miasteczko Dobra koło Turku.
– Gdy słyszę, jak ktoś mówi, że czuje się winny, że przeżył, a nie jego bliscy, to jest jakieś wypaczenie – zastanawia się Leon Weintraub. – Nie mam poczucia winy, że żyję, miałem potrzebę upamiętnienia rodziny.
W Dobrej Żydzi mieszkali od XVI w., zaś po wojnie zniknęli. Stąd pochodziła matka Leona Weintrauba. Z jego inicjatywy w 2008 r. powstało tu Miejsce Pamięci.
– Panieńskie nazwisko mamy – Bajrach – otwiera listę upamiętnionych, to dla mnie ważne – zyskałem poczucie, że mama ma grób, a ja zostawiam po sobie coś trwałego.
Co z Ukrainą?
Lekarz na podstawie swoich doświadczeń uważa, że dla Ukraińców bardzo trudny będzie powrót do życia, budowa przyszłości, a traumatyczne przeżycia wojenne mogą mieć wieloletnie skutki. Nie każdy znajdzie w sobie siłę, by zamknąć za sobą przeszłość.
– Jestem znowu świadkiem wojny blisko naszego kraju, prowadzonej w sposób, który przypomina akcje Wehrmachtu. Pytaliśmy, jak zbrodnie mógł popełniać kraj Goethego i Wagnera, dziś zadajemy sobie pytanie, jak zbrodnie może popełniać naród Puszkina i Rachmaninowa – snuje refleksję Leon Weintraub. – Jako lekarz i humanista cierpię, widząc, co się dzieje. Do porozumienia potrzebna jest dobra wola i szacunek, których tu nie widzę. Jedyny promyk nadziei to działania Polaków i pomoc, której udzielają. My nie wierzyliśmy w wojnę w 1939, świat nie wierzył w wojnę teraz. Moja niewola trwała pięć lat, siedem miesięcy i trzy tygodnie, a wojna miała skończyć się szybko. Nas spotkały rzeczy, których ludzki mózg nie mógł przewidzieć – takie uczucia teraz mogą towarzyszyć Ukraińcom.
Uważa też, że to, co najgorsze w historii, zaczynało się od odczłowieczania.
– Długo byłem numerem 82707. Sprawcy po II wojnie bronili się, że wykonywali rozkazy, to samo mówi teraz propaganda rosyjska, jednak uważam, że ponad prawem powinno stać człowieczeństwo. Ani ideologia, ani polityka, ani religia nie może usprawiedliwiać zabijania – podsumowuje dr Weintraub.