Dla dobra stoczni

Katarzyna Jaźwińska
opublikowano: 2004-10-01 00:00

Były prezes Stoczni Gdynia odpierał wczoraj zarzuty prokuratora dotyczące oskarżeń o narażenie firmy na straty.

Podobno kilka lat ma trwać ustalanie, czy byli menedżerowie stoczni wyrządzali im szkody finansowe. Wczoraj sąd w Gdyni zrobił pierwszy krok, by wyjaśnić, czy rzeczywiście tak było. Na pierwszej rozprawie stanął Janusz Szlanta, były prezes Stoczni Gdynia. Prokurator zarzuca mu, że wspólnie z innymi członkami zarządu naraził stocznię na szkodę wysokości 31 mln zł. Strata miałaby wynikać z poręczenia przez stocznię kredytu dla Stoczniowego Funduszu Inwestycyjnego (SFI), jej akcjonariusza, należącego z kolei do prezesów.

Tymczasem Janusz Szlanta zapewniał, że stocznia z tego tytułu nie poniosła strat. Dodał, że SFI musiał mieć poręczenie kredytu przez stocznię, bo tylko dzięki temu mógł ją dokapitalizować.

Ale po kolei. Wiosną 1999 r. walne stoczni zdecydowało o podwyższeniu kapitału. Nowe akcje objąć mieli: Kredyt Bank, grupa PZU, grupa Warty oraz fundusz Elliot. Ten ostatni wycofał się jednak i transakcja stanęła pod znakiem zapytania. W tej sytuacji stoczniowy fundusz zaciągnął kredyt, poręczony przez stocznię, i wziął udział w dokapitalizowaniu. Janusz Szlanta twierdzi, że dzięki temu stocznia otrzymała 75 mln zł.

— Dzięki temu Stocznia Gdynia nie płaciła od tej kwoty odsetek. Przyjmując dla okresu 1999-2003 tylko 15 proc. rocznie odsetek, zyskała, dzięki dokapitalizowaniu, łącznie nie mniej niż 45 mln zł — szacuje Janusz Szlanta.