Pojawiają się opóźnienia w spłacie, aż w końcu następuje całkowity rozkład dyscypliny finansowej dłużnika. Proces ten często jest wynikiem rozpadu małżeństwa kredytobiorców. Nasz rynek hipoteczny właśnie kończy pierwszą siedmiolatkę. Kredyty mieszkaniowe w masowej skali — powyżej 100 tys. sztuk rocznie — pojawiły się w sprzedaży w 2006 r. Dzisiaj w bankach jest ponad 1,8 mln hipotek. Z tego 580 tys. to kredyty we frankach szwajcarskich. Całkiem prawdopodobne, że efektu siedmiolatki nie będzie albo wystąpi w ograniczonym zakresie. Niestety, ważnym spoiwem związków formalnych i nieformalnych jest właśnie frank. Jedna trzecia kredytobiorców obsługuje wyższy dług, niż wynosi wartość nieruchomości. Sprzedaż mieszkania bynajmniej nie oznacza rozwodu z bankiem, ponieważ pieniądze z transakcji nie wystarczą na spłatę kredytu.
Ostatnio pojawiają się głosy, żeby uwolnić kredytobiorców od franka, którego szkodliwość wykazały sądy w Chorwacji, Hiszpanii i rząd Węgier. Jeden z publicystów porównał nieszczęśników do ofiar powodzi, którzy powinni się ubezpieczać od żywiołu, nie robią tego, a mimo to państwo zawsze wypłaca im odszkodowania. Dlaczego nie miałoby pomóc kredytobiorcom, podtopionym wysokim kursem franka, i nakłonić banki do przewalutowania kredytów po kursie, po jakim były zaciągane? Pomysł podchwycili politycy PiS, którzy jednak szybko umilkli, kiedy przypomniano im, że w 2006 r. głośno oburzali się przeciwko wprowadzaniu ograniczeń dostępu do kredytów walutowych, „których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań”.
Komisja Nadzoru Finansowego kilkakrotnie negatywnie odnosiła się do tych pomysłów. W czwartek swoje racje nadzór wyłożył w specjalnym komunikacie dotyczącym wpływu przewalutowania na sektor bankowy i gospodarkę. Dla banków taka operacja miałaby skutek tsunami: szesnaście na osiemnaście analizowanych banków odnotowałoby stratę w łącznej wysokości 36 mld zł, trzy stałyby się niewypłacalne. W dalszej konsekwencji obniżyłyby się wskaźniki kapitałowe sektora, co doprowadziłoby do wyhamowania akcji kredytowej, wzrostu cen usług bankowych, a cała gospodarka wpadłaby w recesję.
W lipcu NBP opublikował „Raport o stabilności systemu finansowego”, z którego wynika, że samym „frankowcom” aż taka krzywda się nie dzieje. Są oni znacznie lepiej sytuowani niż kredytobiorcy złotowi i ponoszą mniejsze ciężary związane z obsługą długu. Średnio mają od nich wyższe dochody 15-18 proc. W 2011 r. 59 proc. „walutowców” zarabiało miesięcznie powyżej 4 tys. zł, podczas gdy przeciętne wynagrodzenie wynosiło 3,3 tys. zł. Na koniec 2012 r. tylko 13 proc. walutowców wydawało na obsługę zadłużenia więcej niż połowę dochodów, a 27 proc. powyżej 40 proc. zarobków. W grupie kredytobiorców złotowych odsetek wynosił odpowiednio 18 proc. i 36 proc. Wygląda na to, że to oni bardziej potrzebują wsparcia rządu niż „frankowcy”.