Jak zwalczać nienawiść bez ograniczania praw

Mirosław KonkelMirosław Konkel
opublikowano: 2025-06-04 20:00

Dlaczego na mowę pełną agresji, dyskryminacji i nietolerancji powinniśmy odpowiadać wolnością słowa, a nie jej ograniczeniem? Nadine Strossen, amerykańska prawniczka, obrończyni praw obywatelskich i autorka książki „Nienawiść. Jak cenzura niszczy nasz świat”, przekonuje, że otwarta debata, a nie zakazy, to najskuteczniejsza forma ochrony.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Czym właściwie jest mowa nienawiści?
Nie ma jednej, powszechnie przyjętej definicji. Sam termin „mowa nienawiści” raczej nie pojawia się w kodeksach – częściej w debacie publicznej. A gdy już się pojawia, najczęściej mamy na myśli wypowiedzi przesiąknięte pogardą, uprzedzeniami, stereotypami i jawną niechęcią wobec ludzi ze względu na ich religię, rasę, płeć, orientację seksualną czy inne cechy tożsamościowe. Warto jednak pamiętać, że wiele państw – każde na swój sposób – określa i ściga pewne formy takiej komunikacji.

Dlaczego budzi to pani wątpliwości?
Pojęcie jest bardzo rozmyte i subiektywne. To, co jedna osoba odbierze jako język nienawiści, inna może uznać za wyraz troski czy nawet miłości. Weźmy choćby Black Lives Matter – jego zwolennikom ruch kojarzy się z solidarnością i empatią wobec dyskryminowanych. Tymczasem wielu Amerykanów – wśród nich prominentnych polityków – zarzuca BLM antagonizowanie społeczeństwa poprzez budzenie wrogości wobec białych czy policji.

A przykład z naszego kontynentu?
W takich krajach jak Wielka Brytania, Niemcy czy Szwecja niektóre wystąpienia duchownych katolickich, protestanckich czy muzułmańskich bywają uznawane za mowę nienawiści, jeśli dotyczą kobiet czy osób homoseksualnych. Choć kaznodzieje powołują się na Biblię czy Koran, muszą liczyć się z interwencją służb i sankcjami karnymi. Z drugiej strony sami wierni często postrzegają te słowa jako moralne przesłanie i wyraz miłości – nie nienawiści.

Skąd to zainteresowanie sporem między wolnością słowa a walką z nienawiścią?
Od zawsze instynktownie broniłam prawa do wyrażania siebie. Już we wczesnej młodości miałam głębokie przekonanie, że wolność słowa to coś więcej niż przywilej – to fundament godności. Byłam dzieckiem, które zadawało pytania, także trudne, rodzicom, nauczycielom i innym dorosłym, często przyzwyczajonym do tego, że ich zdanie jest święte. Kiedy dowiedziałam się, że są instrumenty pozwalające chronić to prawo, zrozumiałam, że chcę temu poświęcić swoje życie. Jako prawniczka i aktywistka nie widzę sprzeczności między obroną wolności słowa a walką z dyskryminacją. Bynajmniej – wierzę, że jedno bez drugiego nie ma sensu.

Nie spotyka się pani z zarzutem, że walcząc o wolność słowa, popiera niesprawiedliwość i dyskryminację?
Niestety tak – i to nierzadko. Tymczasem bez wolności słowa nie da się budować ani praw człowieka, ani społeczeństwa obywatelskiego. Kiedy słyszę, że należy ją ograniczać, bo mowa nienawiści, pornografia czy fake newsy nam szkodzą, przypominam: wszystkie te pojęcia są płynne. Nie ma uniwersalnej definicji dezinformacji czy obrazy uczuć. Właśnie te nieostre, emocjonalnie obciążone terminy stają się pretekstem do cenzury – nie tylko w autokracjach, ale też demokracjach.

Ale czy w pani podejściu nie ma chłodu? Czy nie trąci ono brakiem empatii?
W żadnym razie. Moja walka z cenzurą to część krucjaty przeciwko dyskryminacji. Jako córka ocalałej z Holokaustu znam niszczycielską moc nienawiści – i właśnie dlatego nie wierzę, że cenzura może ją zatrzymać. Nie popieram wulgarności, pogardy ani przemocy słownej. Bronię prawa do ich ujawnienia – byśmy mogli je obnażyć, skrytykować, zrozumieć i odrzucić. Milczenie nigdy nie uleczyło nienawiści. Wolność – tak.

Niedawno gdzieś przeczytałem, że cenzura mogłaby zapobiec dojściu Hitlera do władzy i Holokaustowi. Prawda czy fałsz?

Odrzucam ten argument jako historycznie nieprawdziwy. Opieram się na uznanych historykach, którzy wskazują, że Republika Weimarska miała bardzo surowe prawa przeciwko mowie nienawiści, w tym antysemityzmowi, skrupulatnie egzekwowane. Naziści, wśród nich Hitler, byli ścigani, a ich publicznych wystąpień zakazywano. Sprytnie jednak wykorzystywali procesy jako trybunę propagandową, zdobywając rozgłos i poparcie. Prawdziwym problemem w Weimarze był brak skutecznej reakcji na fizyczną przemoc, napaści i morderstwa.

Kto darzy panią najmniejszą sympatią?

Zdecydowanie nie jestem ulubienicą progresywnego skrzydła aktywistów społecznych – zwłaszcza tych, którzy opowiadają się za ograniczaniem wolności słowa oraz tworzeniem tzw. bezpiecznych przestrzeni na uniwersytetach. W tych miejscach unika się tematów kontrowersyjnych, by nikt nie poczuł się urażony, a debata jest zredukowana do komfortu emocjonalnego. Co istotne, to właśnie środowiska postępowe – lewicowi profesorowie, feministki czy działacze na rzecz sprawiedliwości rasowej – jako pierwsi w latach 80. forsowali ideę cenzurowania mowy nienawiści na kampusach. I choć ich cele – równość, godność, inkluzywność – są mi bliskie, to droga, którą wybierają, budzi mój zdecydowany sprzeciw. Podobnie jest z kwestiami pornografii i ekspresji seksualnej: bronię prawa do wolności, nawet jeśli nie zawsze zgadzam się z treścią.

Jak to możliwe, że liberalni decydenci i liderzy opinii sprzeciwiają się wolności słowa?

To postawa skrajnie nieliberalna. Aby zrozumieć jej źródła, warto przyjrzeć się kluczowej postaci ruchu przeciwko mowie nienawiści, której wpływ w USA trwa od dekad – Karlowi Popperowi i jego paradoksowi tolerancji. Głosi on, że dla zachowania tolerancji musimy zamykać usta tym, którzy podważają prawa innych lub wyrażają poglądy, z którymi się nie zgadzamy.

Ale czy skłonność do cenzury ogranicza się tylko do jednej strony ideologicznego sporu?
Właśnie na tym polega ironia – Donald Trump reprezentuje tę samą logikę, choć z innej strony sceny politycznej: „Skoro mam władzę, mogę pominąć prawo”. I to stawia lewicę w niezręcznej pozycji, ponieważ, krytykując jego działania, musi zmierzyć się z własnym odbiciem w lustrze. Chociaż znajduję punkty wspólne z poglądami zarówno demokratów, jak i republikanów, często sprzeciwiam się ich metodom. W gruncie rzeczy jestem klasyczną liberałką: wierzę w rządy prawa, sprawiedliwy proces i bezwarunkową ochronę wolności słowa. Dlatego krytykuję Trumpa nie tylko za to, co mówi, ale przede wszystkim za to, jak systematycznie narusza konstytucyjne reguły gry – nawet jeśli czasem czyni to w imię celów, które nie są mi obce.

Czy popiera pani Donalda Trumpa, który wypowiedział wojnę politycznej poprawności, cancel culture i wspomnianym bezpiecznym przestrzeniom na uczelniach?
Zawsze byłam surową krytyczką amerykańskich uniwersytetów za ich obsesję na punkcie "woke", niezdolność do znoszenia odmiennych poglądów i chęć tłumienia wszystkiego, co nie wpisuje się w obowiązującą ortodoksję. Ale to nie znaczy, że popieram toporną ingerencję władzy federalnej. Jeśli reforma ma być autentyczna, powinna wyjść z wnętrza samego środowiska akademickiego – narzucona przez polityków spali na panewce.

Czyli lepiej, żeby rząd trzymał się od kampusów z daleka?
Tak. Bo jeśli damy rządowi prawo do zakazywania poglądów, które dziś uznajemy za szkodliwe, jutro to nasze własne przekonania mogą znaleźć się na celowniku. Tego nie trzeba tłumaczyć w Polsce – kraju, w którym wielu ludzi pamięta jeszcze czasy, gdy cenzura była codziennością, a wolność słowa jedynie marzeniem. Amerykańskie społeczeństwo nie zawsze rozpoznaje zagrożenie, zanim nie zapuka do drzwi. Nic dziwnego, że wśród najgłośniejszych rzeczników wolności akademickiej są imigranci z krajów autorytarnych – często z dawnych państw komunistycznych. Oni wiedzą z własnego doświadczenia, jak cienka bywa granica między troską o wspólne dobro a represją.

Ostatnio spotkałem się z twierdzeniem, że ograniczenia wolności słowa wpływają na różne dziedziny życia, w tym biznes, karierę zawodową czy produktywność. Jest coś na rzeczy?

Owszem, cenzura tłumi nie tylko swobodę wyrażania myśli, ale także hamuje rozwój człowieka na wielu płaszczyznach. Gdy ludzie żyją w strachu przed wyrażaniem opinii, stają się bardziej zamknięci, mniej kreatywni i innowacyjni, co bezpośrednio przekłada się na ich produktywność. Nie jest przypadkiem, że zwolennicy wolności słowa często popierają wolny rynek – i odwrotnie. Te dwie wartości są ze sobą nierozerwalnie związane, wzajemnie się wzmacniając. Wolność słowa sprzyja otwartej wymianie idei, pobudza debatę i krytyczne myślenie, co jest fundamentem innowacji. Z kolei wolny rynek nagradza konkurencję, przedsiębiorczość i różnorodność podejść, bez potrzeby centralnej kontroli rządu. W środowisku, w którym ludzie boją się mówić otwarcie, przedsiębiorcy unikają ryzyka, pracownicy tracą motywację do proponowania nowych rozwiązań, a gospodarka staje się stagnacyjna. Wolność słowa to nie tylko kwestia światopoglądu czy polityki – to silnik napędzający rozwój społeczny, kulturalny i ekonomiczny, umożliwiający jednostkom i społecznościom pełne wykorzystanie ich potencjału.

Nadine Strossen

Jest honorową profesor prawa w New York Law School i byłą (1991-2008) prezeską Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich (ACLU). Uznawana za jedną z czołowych ekspertek w USA w dziedzinie wolności obywatelskich i prawa konstytucyjnego. W 2023 r. National Coalition Against Censorship, koalicja ponad 50 organizacji pozarządowych, przyznała jej nagrodę Judy Blume Lifetime Achievement Award za wybitne zasługi w walce o wolność słowa.