Autor jest tylko ministrem bez teki, ale funkcjonalnie odgrywa rolę wicepremiera. Z tym że zajmującego się raczej perspektywami roku 2030, a mniej okresem 2011-14. Ten krótszy horyzont zdecydowanie należy do ministra Jacka Rostowskiego, który wreszcie będzie mógł uruchomić swój mityczny pakiet ustaw reformujących finanse publiczne, spokojny o ich podpisanie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Próbny balon wypuszczony przez ministra Boniego potwierdza, że skończyła się prezydencka kampania i zaczęły się powyborcze schody. Przed 4 lipca ojców przeprowadzonej w roku 2006 obniżki PIT znalazło się aż nadto — dumny z jej przeprowadzenia był Jarosław Kaczyński, do współautorstwa przyznawał się Bronisław Komorowski, ba, znalazł się jeszcze trzeci kandydat do zbierania splendorów — Kazimierz Marcinkiewicz, który jako premier zdążył wnieść projekt do Sejmu. Dzisiaj akcenty się odwróciły i na plan pierwszy wypłynęła zdecydowanie mniej wdzięczna strona podatkowego równania.
Krótką budżetową kołdrę można sztukować na trzy sposoby: ciąć wydatki,
podnosić podatki lub zwiększać deficyt. Najbardziej racjonalny, ale zarazem
najtrudniejszy politycznie jest oczywiście wariant pierwszy. Na szczęście dla
Polski nie wchodzi w grę trzeci, wszak mamy nie zwiększyć, lecz zbić deficyt do
3 proc. PKB. Michał Boni rzucił myśl, że najbardziej strawny dla społeczeństwa
byłby zatem wariant drugi. Chociaż, jak każdy kij ma dwa końce i oznacza
nieuchronne spowolnienie wzrostu gospodarczego. Jedno jest pewne — czasem
najlepszym, a w zasadzie jedynym na wykonanie przez rząd Donalda Tuska jakichś
ruchów jest tegoroczna jesień. Co prawdą, idą wybory samorządowe, ale one rządzą
się innymi prawami, zwłaszcza na poziomie gminnym. W roku 2011, gdy zbliżać się
będą realnie decydujące o władzy w Polsce wybory parlamentarne, wróci decyzyjny
paraliż.