Konieczna jest jasna wykładnia terminowa

Jacek Zalewski
opublikowano: 2007-09-26 00:00

Pamiętacie państwo nerwowy poniedziałek 13 lutego 2006 r.? Od godziny 15.15 poleciały akcje, a złoty natychmiast stracił 3 grosze — gdy z Pałacu Prezydenckiego wyszedł kontrolowany przeciek o rozważaniu przez głowę państwa rozwiązania Sejmu. Nerwówka potrwała aż do opóźnionego wieczornego orędzia, w którym Lech Kaczyński stwierdził, że IV RP trzyma się coraz mocniej, a zatem on kadencji nie skraca.

Praprzyczyną tamtej sytuacji był fatalny błąd Prezydium Sejmu — marszałka Marka Jurka wraz z kompletem wicemarszałków — które jednostronnie zinterpretowało Konstytucję RP i harmonogram pracy nad budżetem policzyło od 19 października 2005 r., czyli od pierwszego dnia kadencji. A przecież premier Marek Belka dla spokoju własnego sumienia wniósł projekt dwa razy: 30 września do Sejmu odchodzącego oraz 19 października do świeżo zaprzysiężonego. Prezydent w swojej wykładni uznał ten pierwszy termin i oczekiwał na budżet 2006 przedłożony mu do podpisania już 30 stycznia, a nie dopiero 18 lutego.

Pies jest pogrzebany w art. 222 Konstytucji RP, nakazującym rządowi dotrzymanie terminu 30 września, ale zarazem zezwalającym „w wyjątkowych przypadkach” na wniesienie projektu budżetu później. Nie wiadomo, o ile później, jakie to przypadki i kto ma zdecydować o opóźnieniu. W przypomnianym sporze kalendarzowym rację przyznaliśmy prezydentowi, ale zarazem uznaliśmy za zagranie wyjątkowo nieczyste zbyt późne ogłoszenie jego interpretacji. Gdyby Lech Kaczyński podał to zaraz po objęciu stanowiska, czyli w okolicach sylwestra — parlament stanąłby na rzęsach i sprężył się z budżetem do 30 stycznia, bracia Kaczyńscy zaś nie mieliby okazji poprowadzenia politycznej rozgrywki wspomnianego 13 lutego 2006 r.

Rząd Jarosława Kaczyńskiego wniesie przyjęty wczoraj projekt budżetu planowo do 30 września, zatem termin jego ukończenia przez parlament upłynie 30 stycznia 2008 r. Ponieważ jednak nowy Sejm zbierze się dopiero 5 listopada — istnieje pokusa, aby skorzystać z konstytucyjnej „wyjątkowości” i zacząć mierzyć czteromiesięczny okres dopiero od tego dnia. Oznaczałoby to, że prezydent Lech Kaczyński miałby czekać aż do 4 marca.

Dobro państwa wymaga, aby bracia Kaczyńscy już teraz ogłosili — formalnie prezydent, ale ze względów oczywistych używam liczby mnogiej — zasady czystej gry: że bez względu na rozwój sytuacji po wyborach parlament musi ukończyć ustawę budżetową do 30 stycznia. Tak strategicznym terminem nie można żonglować — jeśli w Sejmie ukształtuje się „zła” większość i powoła jeszcze gorszy rząd, to brak budżetu 30 stycznia poskutkuje w ciągu 14 dni rozwiązaniem parlamentu, a jeśli jednak „dobry”, znaczy PiS-owski, to prezydent w swojej łaskawości trochę poczeka...

Jacek Zalewski