Wielu ekonomistów uważało, że zredukowanie dynamiki cen bez recesji będzie bardzo trudne — zresztą wielu wciąż tak uważa. Odpowiedź na pytanie, dlaczego Amerykanom się to udaje, może być użyteczna także w Polsce, bo nasz bank centralny też chce dokonać takiego miękkiego lądowania z PKB i inflacją. Tylko pewne rzeczy u nas są trudniejsze.

W grudniu inflacja cen towarów i usług konsumpcyjnych wyniosła w USA 6,5 proc. wobec 7,1 proc. w listopadzie. Od szczytu w czerwcu inflacja spadła już o 2,5 pkt proc., czyli pokonała jedną trzecią drogi dzielącej ją wtedy od celu inflacyjnego Fed (2 proc.). My jesteśmy dopiero na początku tej drogi.
Pierwsza ważna obserwacja jest taka, że w USA znacznie niższa niż w Europie jest inflacja cen energii, więc presja kosztowa i inflacyjna z tej strony jest dużo niższa. Gaz ziemny w USA kosztuje o około 100 proc. więcej niż pod koniec 2019 r., podczas gdy w Europie o około 400 proc. Więc u nas wyzwanie inflacyjne jest po prostu obiektywnie dużo trudniejsze. Wstrząs energetyczny wyrzucił nas dużo dalej za orbitę równowagi gospodarczej niż Amerykanów.
Druga ważna obserwacja jest taka, że amerykański bank centralny z ogromną determinacją wziął się za zwalczanie inflacji, traktując to jako cel numer jeden bez względu na koszty po stronie zatrudnienia. Jerome Powell, prezes Fedu, wielokrotnie wskazywał, że bank chce szybko wrócić do niskiej inflacji i jest gotowy ponieść koszty w postaci recesji i wyższego bezrobocia. W Polsce ta determinacja po stronie samego celu inflacyjnego jest nieco mniejsza, a Adam Glapiński, prezes banku centralnego, wskazywał wielokrotnie, że chce uniknąć recesji i wzrostu bezrobocia. Jest to o tyle ciekawe, że ustawowe zadanie amerykańskiego Fedu polega na utrzymywaniu stabilnej inflacji oraz maksymalizowaniu zatrudnienia, podczas gdy ustawowe zadanie naszego NBP polega głównie na stabilizowaniu inflacji.
W teorii deklarowana determinacja banku centralnego do ograniczania inflacji może sama w sobie być czynnikiem pomagającym w stabilizacji cen. Wpływa bowiem na poziom oczekiwanej inflacji, a z kolei oczekiwana inflacja ma ogromny wpływ na bieżącą inflację — firmy bowiem podnoszą ceny w zależności od tego, jakiego wzrostu swoich kosztów oraz wzrostu cen wśród konkurencji oczekują.
Trzecia istotna lekcja z amerykańskiej inflacji może być taka, że ceny mogą zacząć zwalniać, zanim zrobią to płace. Nie każdy wierzył, że tak może się wydarzyć. Standardowa teoria głosi, że obniżenie inflacji wymaga ustabilizowania płac, co może się wydarzyć tylko przez wzrost stopy bezrobocia. Inflacji nie da się ustabilizować przy rozgrzanym rynku pracy. Są jednak różne teorie inflacji. Monetaryści na czele z Miltonem Friedmanem uważali, że płace nie są głównym determinantem inflacji, raczej są jej skutkiem, a nie przyczyną. W takim ujęciu najpierw musi zwolnić podaż pieniądza, potem ceny, a na końcu zwolnią płace. W tej sekwencji zdarzeń wzrost stopy bezrobocia pojawi się po spadku inflacji, a nie przed, ponieważ przy niższej inflacji wyższe będą realne wynagrodzenia i niższy popyt na pracę. Stopa bezrobocia wróci do poziomu naturalnego, który akurat w USA jest szacowany przez Kongresowe Biuro Budżetowe na 4,5 proc. (obecnie stopa bezrobocia wynosi 3,7 proc.).
Ta obserwacja jest też ostrzeżeniem. Oznacza, że brak wzrostu bezrobocia dziś nie musi oznaczać, że nie wzrośnie ono wkrótce. Gdy inflacja zacznie się obniżać, realne płace wzrosną, marże firm spadną i zaczną się zwolnienia. Zatem recesja może uderzyć jako skutek procesu dezinflacji, a nie warunek konieczny.
Ścieżki, którymi może podążać gospodarka wychodząca z okresu bardzo wysokiej inflacji, są naprawdę bardzo różne. Wciąż trudno mi uwierzyć, że w Polsce damy radę to zrobić bez twardego lądowania PKB.