Elżbieta Hibner, która z polityki odeszła już jakiś czas temu, zawsze lubiła robótki ręczne.
– Gdy oglądam programy polityczne, potrzebuję czymś zająć ręce, a igła lub szydełko uspokajają i przywracają równowagę psychiczną po kontakcie z wypowiedziami polityków… – mówi prezes Stowarzyszenia Tylko #Księży Młyn, które dba o dziedzictwo kulturowe zabytkowego łódzkiego zespołu fabryczno-mieszkalnego nad rzeką Jasień.

Lodka
Pierwszy projekt dotyczący lalek narodził się kilkanaście lat temu. Elżbieta Hibner wraz z projektantką Moniką Onoszko i specjalizującą się w PR Barbarą Sokołowską-Urbańczyk chciały stworzyć maskotkę, symbol Łodzi nawiązujący do upadłego przemysłu włókienniczego i rozwijających się przemysłów kreatywnych. Tak powstała Lodka.
– Monika Onoszko przygotowała wzór twarzy i głowy, ceramicznych rąk i nóg, zaprojektowała też modne ubiory – płaszcze, spodnie. Ja, jako inżynier, wzięłam na siebie przygotowanie konstrukcji. Przyznaję, robiłyśmy to po amatorsku, za własne pieniądze. Pomysł niestety nie chwycił, ale Lodki zostały – mówi była polityk.
Miała ponad 20 Lodek, z którymi żal było się rozstać. Wtedy los postawił na jej drodze Julitę Pierzchałę.
– Gdy zobaczyłam jej pracownię, pomyślałam, że Muzeum Lalki powinno powstać właśnie tu, na Księżym Młynie. Jeszcze jako samorządowiec marzyłam o takiej atrakcji turystycznej dla Łodzi. Stwierdziłam, że możemy zacząć razem. Rozgłosiłyśmy wśród znajomych, że zbieramy lalki, naprawiamy je, odświeżamy stroje, fryzury, buciki. I tak to się zaczęło. Lodki trafiły do muzeum – mówi Elżbieta Hibner.

Pluszaki z opowieściami
Łódź długo szukała pomysłu na Księży Młyn. To zespół fabryczno-mieszkalny zbudowany w XIX w. przez Karola Scheiblera, najbogatszego łódzkiego przemysłowca, w miejscu dawnej osady młyńskiej. Był wtedy samowystarczalnym miastem w mieście. Wzniesiono budynki fabryczne, domy robotnicze, szkołę, remizę straży ogniowej, dwa szpitale, gazownię, klub fabryczny, sklepy, rezydencję właścicieli, a także bocznicę kolejową. Wszystko planowo rozmieszczone wzdłuż prostych brukowanych uliczek i spójne architektonicznie. W 1971 r. ten zespół urbanistyczny został uznany za zabytek architektury przemysłowej. Teraz budynki z czerwonej cegły są stopniowo rewitalizowane, powoli swoje miejsce odnajdują tu artyści. Także Julita Pierzchała otworzyła tu swoją pracownię szycia i filcu artystycznego Jupienter. Szyć zaczęła już pod koniec lat 80., gdy na świecie pojawiły się dzieci. To był czas, gdy w sklepach nie można było niczego kupić.

– Przez lata zajmowałam się domem i dziećmi, mąż pracował zawodowo. W końcu nadszedł dzień, gdy dzieci przyszły do mnie i powiedziały: – Mamo, jesteśmy dorośli, może zajęłabyś się teraz swoimi marzeniami. Wróciłam do maszyny do szycia, ale nie szyłam już ubrań. Postanowiłam zająć się szyciem szalonym. Zaczęłam od patchworków, jednak biznesowo był to nietrafiony strzał – bardzo się podobały oglądającym, ale były po prostu za drogie – opowiada artystka.
Wtedy zauważyła, że na rynku jest za mało ładnych zabawek.
– Dostępne były głównie tanie masówki z Chin, a ja chciałam tworzyć dla dzieci bajkowy świat, pomagający kształtować w nich poczucie piękna. Szyjąc, zastanawiam się nad charakterem zabawki, co ma przekazywać, co sobą przedstawiać. Powinna trafić w ręce dziecka w konkretnym celu, np. pomóc maluchowi, który boi się złych snów albo miewa humorki – mówi Julita Pierzchała.
Tak powstają pluszaki, z których każdy jest miniopowieścią. Na przykład humorzasty potwór, który może być uśmiechnięty albo zły zależnie od tego, jak mu się rozepnie suwak na paszczy. Jest słoniątko z muchą w nosie, są rekiny biznesu i kaloryferowe koty.
– To zabawka zarówno do przytulania, jak i ułatwiająca wyspanie się. Każdy powinien mieć do czego się przytulić – uważa artystka. – Zarazy domowe powstały zaś z myślą o nastolatkach, których zwykła odpowiedź na każdą prośbę brzmi: zaraz!
Lalki jednak są dla pomysłodawczyni muzeum czymś więcej niż zabawkami.
– Zwykle ludzie myślą, że lalka to tylko postać chłopca lub dziewczynki ubrana w jakiś strój. A to coś więcej – przecież można spojrzeć na nią jako na sposób kreowania mody, lalka może symbolizować postać historyczną, nawiązywać do wiary, a jako zabawka ma duży wpływ na rozwój małej właścicielki. Współczesne lalki bywają tak zniekształcone, że uważam, iż dając je dzieciom do zabawy, spacza się ich gust. Przecież lalki uczą, że można być nie tylko chudą, wysoką blondynką. W muzeum chcę pokazać różne warianty – nie tylko bardzo cenne dziś stare lalki zrobione kiedyś w zaledwie kilku egzemplarzach. Także takie, którymi bawiłam się ja i moje dzieci, oraz totemy pomagające w życiu, np. starosłowiańskie motanki mające dbać o bezpieczeństwo, zdrowie i dostatek w domu – wskazuje Julita Pierzchała.

Ziarnuszka Młynarka
Dzięki odzewowi łodzianek do muzeum trafiło już kilkadziesiąt lalek. Głowa, stopy i dłonie najstarszej i najcenniejszej są zrobione z porcelany, lala ubrana jest prawdopodobnie w strój do chrztu. W gablocie stoją też stare, misternie malowane mebelki z domku dla lalek, jest biżuteria, zastawa stołowa łącznie z butelką szampana i kieliszkami. Na minikredensie przysiadła najmniejsza mieszkanka muzeum – to nawlekanka z marszczoną spódniczką zrobiona przez Elżbietą Hibner. Jest ozdobą pokoju dla lalek.
– Ja już nie szyję, tylko motam – śmieje się Elżbieta Hibner, nawiązując do lalek motanek bez zaznaczonych oczu i ust, które też zamieszkały w muzeum.
– Nasi słowiańscy przodkowie sądzili, że lalka nie powinna mieć twarzy. Wierzyli, że jeśli ją ma, posiada również duszę, a mając duszę, będzie się zajmowała własnymi sprawami, a nie naszymi, zaś ich rolą była opieka nad nami – wyjaśnia Julita Pierzchała.
Tak powstał nowy pomysł na maskotkę symbol Księżego Młyna: motankę Młynarkę.
– Te lalki patronują Księżemu Młynowi, tutejszym pracowniom i artystom. Mam nadzieję, że przyjmą się jako maskotki. Ich wykonanie wymaga dużej kreatywności, a jednocześnie niewielkiego nakładu pracy, czyli to coś dla niecierpliwych z fantazją. Młynarka jest typem ziarnuszki, czyli lalką wypełnioną ziarnem, może to być też fasola, groch, kasza. Ziarnuszka to patronka obfitości – mówi Elżbieta Hibner.
Julita Pierzchała bardzo by chciała, żeby takie lalki się spopularyzowały i wyparły tandetny plastik.

– Czasy się zmieniają, ale lalki nadal przekazują wartości – religijne, historyczne, zabawowe. Każda lalka w muzeum ma swoją historię, jest przesiąknięta emocjami dziś dorosłej, kiedyś małej właścicielki. Widzę, że przychodzą tu dojrzałe osoby, które się wahają: dać? A może jednak zostawić? Przecież to przyjaciółka z dzieciństwa. Była niedawno pani, która powiedziała, że musi to przemyśleć, bo dostała lalkę od osoby, której już nie ma. Przecież kochałyśmy nasze lalki, gdy dzień był zły, przytulałyśmy je i opowiadałyśmy im na ucho o naszych smutkach. Mam nadzieję, że dzięki tym emocjom stworzymy tu zaczarowane miejsce, które stanie się międzypokoleniową płaszczyzną porozumienia babci, mamy, córki, wnuczki – podsumowuje twórczyni muzeum.

