Założenie klubu jest sposobem na biznes dla leniwych, bo to klienci szukają firmy, a nie odwrotnie. Najlepiej, żeby o istnieniu lokalu wiedzieli wszyscy, ale niewielu mogło się tam dostać. Według Andrzeja Chodkiewicza, założyciela warszawskich klubów Muza, Chimera, Jezioro Łabędzie, warunkiem sukcesu takiego przedsięwzięcia jest, oprócz współpracy z dobrym prawnikiem, precyzyjne określenie, dla kogo się pracuje.
„Puls Biznesu”: Jak zarabia się na knajpach?
Andrzej Chodkiewicz: Zarabia się i się nie zarabia. Wszystko to kwestia pomysłu. W moim przypadku chodzi o to, dla jakich ludzi je otwieram. Nie prowadzę knajpy tylko dlatego, że to fajny interes. Po prostu tworzę wnętrza. Nie zwracam się do ekskluzywnego grona klientów, którzy mogą pozwolić sobie na wydanie 40 zł na filiżankę kawy. Moje miejsca są dla ludzi. Ciepłe i tworzone pod kątem upodobań bardzo konkretnego środowiska.
„PB”: Jakiego?
A.Ch.: Twórczego. Odwiedzają je malarze, graficy, aktorzy, pracownicy agencji reklamowych. Ważny jest pomysł. Gorzej, gdybym otwierał knajpy i nie wiedział, dla kogo to robię. Do moich klubów nie każdy może wejść.
„PB”: Karty klubowe?
A.Ch.: Czasem tak, czasem po prostu się mówi, że jest rezerwacja lokalu.
„PB”: W Warszawie karty są coraz bardziej popularne...
A.Ch.: Studiowałem w Krakowie, a tam takiego problemu nie ma. Nie wpuszczam na karty ze względu na to, że jestem superambitny. Stosuje się je po to, żeby utrzymać określony poziom. Jeżeli lokal będzie ogólnodostępny, to szybko wymknie spod kontroli. Takie miejsca podobają się i przyciągają różnych ludzi. Towarzystwo, dla którego są tworzone, nie życzy sobie tego typu elementu, a moim zadaniem jest wyczuć to i dostosować się.
„PB”: Czasami pozory mylą. Osoba, która wygląda na dresiarza, może być wykształcona i obyta.
A.Ch.: Czasami. W każdym miejscu, w którym są karty, chodzi o utrzymanie pewnej estetyki. W Chimerze jeszcze się nie pomyliłem.
„PB”: A gdzie indziej?
A.Ch.: W Muzie, która kiedyś do mnie należała. Kiedy zaczęły kręcić się pieniądze, pojawiło się wokół również specyficzne środowisko, które mnie „wymiksowało” z interesu. To były moje początki. Nie miałem świadomości, że bez zaplecza, samą chęcią niewiele się zdziała.
„PB”: O jakim zapleczu mówimy? Co trzeba mieć, żeby się utrzymać?
A.Ch.: Prawnika. Mnie akurat wykiwała firma leasingowa. Oficjalnie sprzedałem lokal. Nieoficjalnie zostałem do tego zmuszony. Teraz Muza ma problemy.
„PB”: A jak Pan radzi sobie z mafią?
A.Ch.: To jest mit. Mafia to instytucja, która jest zainteresowana partycypacją w zyskach a nie w sztuce. Być może funkcjonuje gdzieś w miejscach bardziej komercyjnych. Knajp na pewnym poziomie to chyba nie dotyczy. Tacy ludzie przede wszystkim nie są wpuszczani. Ja nie miałem takiego problemu, choć nie wiem, co bym zrobił, gdyby przyszedł gangster i groził karabinem maszynowym. Poza tym to nie jest biznes, w którym jest się przytłoczonym nadmiarem gotówki. To po prostu ciężka praca.
„PB”: Jak w przypadku klubu wygląda marketing i reklama?
A.Ch.: Na rynku funkcjonuje jedynie hasło. Wiadomo, że coś takiego istnieje. Ale gdzie, to wiedzą jedynie niektórzy. Dobieranie klienteli przypomina dobieranie kolorów do obrazu. Po prostu wybierasz takie, a nie inne.
„PB”: Jest coraz więcej klubów, do których wchodzi się za okazaniem wejściówki...
A.Ch.: W Muzie też były karty i to działało. Kiedy przychodzi 500-600 osób to wejściówki są naprawdę istotne. Można stworzyć bazę danych, wysyłać zaproszenia itd. A Chimera jest zwykłą knajpą. Tu się wchodzi bez wejściówek, ale też nie każdy. Jeżeli za szarą masę społeczeństwa uznać 90 proc. Polaków, to ja kieruję swoje działania do tych pozostałych 10 proc. Gdybym postawił magnetofon i puścił popularną muzykę, to miałbym ogródek pełen ludzi. A ja chcę trochę inaczej.
„PB”: Dlaczego w Chimerze zrezygnował Pan z takiej klubowej formy jak w Muzie?
A.Ch.: Bo tutaj zabaw nie robimy. Będę otwierał następny lokal — Jezioro Łabędzie. Tam będą obowiązywały karty, tam będzie zabawa. Tam również trudniej będzie się dostać.
„PB”: Kiedy otwarcie?
A.Ch.: Wkrótce.
„PB”: Z czym było najwięcej problemów?
A.Ch.: Walka z gminą i konserwatorem zabytków. Poza tym problem z dobraniem odpowiednich ludzi i organizacją pracy. To podcina skrzydła.
„PB”: Ile pieniędzy trzeba zainwestować, aby otworzyć klub na dobrym poziomie?
A.Ch.: Według mnie, to minimum 1 mln zł.
„PB”: Po jakim czasie to ma szansę się zwrócić?
A.Ch.: Małe miejsca zwracają się wolniej i trudniej, a duże mimo wysokich kosztów szybciej. Inwestycję w Muzę odzyskałem w trzy miesiące.
„PB”: I zainwestował Pan tyle samo?
A.Ch.: Trochę więcej. W sumie Muza kosztowała dwa razy więcej. Jedną czwartą tej kwoty pochłonął system fiskalny i wentylacja. Drogie również było nagłośnienie. Prawdziwy horror to koszty stałe: czynsze i leasingi. 40 tys. zł miesięcznie może zabić.
„PB”: A łapówki dla urzędów?
A.Ch.: To też koszty stałe.
„PB”: W Muzę zainwestował Pan 2 mln zł, w Jezioro Łabędzie połowę tego. To znaczy, że ten nowy klub będzie mniejszy, gorszy?
A.Ch.: Nie, to ja nabrałem doświadczenia. Dobieram sprawniejszych ludzi. Okazuje się, że pewne rzeczy mogą być tańsze. Nie muszę przecież zatrudniać renomowanych firm. To samo zrobi mniej znany warsztat, a za nieporównywalnie mniejsze pieniądze. Poza tym w tym przypadku przejęliśmy po poprzednim właścicielu system wentylacji. Parę rzeczy udało nam się ominąć.
„PB”: I też będzie Pan stosował niekonwencjonalny rodzaj marketingu?
A.Ch.: Tak. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę. W „Pacyfiście” i „City” ukazuje się sama nazwa, bez adresu, telefonu. Czasem są wymienieni wykonawcy. Od dwóch miesięcy prowadzimy właśnie tego typu promocję. Wiadomo, że coś będzie, ale nie wiadomo, gdzie. Jest spore zamieszanie. Ci, co mają wiedzieć o klubie, już na pewno wiedzą.
„PB”: Znowu będą karty, znowu niezadowoleni ludzie będą odchodzili od wejścia i decydowali się na Piekarnię, Organzę czy CDK.
A.Ch.: Moda na klub to moda sezonowa. Klubowicze przemieszczają się z lokalu do lokalu, w zależności od tego gdzie jest lepsza impreza. I to jest wyznacznikiem rangi klubu. W Jeziorze Łabędzim będzie kilka części. Poza tym klub nie ma być bardzo zabawowym miejscem. Muzyka będzie oparta na różnych odmianach jazzu. To nie będzie „balangownia” z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie harce i tańce będą w piwnicy. Na pierwszym piętrze, w części restauracyjnej, nikt nie będzie skakał po stołach. Tam będzie się jadło.
„PB”: Chyba czasem trudno nad tym zapanować...
A.Ch.: O to trzeba dbać. Chyba że robi się „balangownię” to wtedy tańce na stołach są fajne. A ja chcę stworzyć bardziej dojrzałe miejsce.
„PB”: Narkotyki w klubach — jest problem czy nie?
A.Ch.: Są narkotyki, ale wielkiego problemu z nimi nie ma. Mamy przeszkolonych kelnerów i barmanów, którzy gonią wszystkich narkotykowych entuzjastów. Wszyscy związani z zawiadywaniem takimi miejscami są na to uczuleni. Nikt z moich znajomych nie dopuszcza do ich sprzedaży czy używania. Tacy ludzie są od razu wyrzucani z lokalu. Handlu nigdy jednak nie uniknie się do końca. Ktoś, gdzieś, coś pod stołem. Ale raz się uda, drugi raz dealer zostanie przyłapany i wyrzucony.
„PB”: Z tego, co Pan mówi, wynika, że to wcale nie jest złoty interes... Dlaczego więc zaczął Pan się tym zajmować?
A.Ch.: Knajpa czy interes w gastronomii to sposób na życie, a nie na złoty interes. Najpierw zajmowałem się wnętrzami. Projektowałem, urządzałem domy, biura, itd. A knajpy zacząłem robić, żeby odwrócić proporcję, żebym to nie ja chodził do klienta, ale odwrotnie.
„PB”: Z lenistwa?
A.Ch.: Tak. Praca „wnętrzarza” to psychoterapia, to tłumaczenie komuś, dlaczego pewne kolory w mieszkaniu mogą doprowadzić do szału. Nie chce mi się już omawiać, dlaczego ściana powinna być taka, a nie inna. Do tego jak już się pomaluje, to zamiast dziękuję, zwykle słyszy się, że odcień jest nieodpowiedni. Kilka starć z klientami i mam dość. Ponieważ stwierdziłem, że mogę te proporcje odwrócić, to wymyśliłem, że najprościej będzie zrobić knajpę. Nie będę musiał się tłumaczyć. Jak się komuś nie będzie podobało, to nie będzie przychodził.
„PB”: To znaczy, że Pan jest autorem projektów wnętrz w lokalach?
A.Ch.: Tak.
„PB”: A czy poza tym projektował Pan restauracje dla kogoś innego?
A.Ch.: Tak, w Krakowie, Warszawie, choć nigdy jako główny projektant. Mam swoją pracownię stolarską i ślusarską i zawsze komuś pomagałem. Choć to nie jest do końca miłe. Lubię odpowiadać za coś w całości. Nie lubię zlepków wielu pomysłów.
Andrzej Chodkiewicz jest założycielem warszawskich klubów Muza, Chimera i Jezioro Łabędzie. Zanim zajął się klubami projektował wnętrza. Specjalizował się w wystroju barów i pubów. Projektował również prywatne mieszkania, biura i rezydencje. Jest absolwentem Instytutu Turystyki Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. Ukończył również Szkołę Baletową i posiada uprawnienia choreografa.
