W czasie pozostałym do publikacji danych napiszę kilka słów o rynku akcji. Niewiele można o nim powiedzieć, bo szaleńcze jazdy indeksów po publikacji kolejnych raportów kwartalnych amerykańskich spółek może są emocjonujące, ale niewiele wnoszą do obrazu całości. Wiadomo, że spółki odpowiednio zaniżyły prognozy po to, żeby publikowane wyniki zostały przyjęte przez rynek pozytywnie. Taka gra ma zawsze miejsce w okresie publikacji raportów. Niewiele wynika z tych wszystkich raportów, bo to, że gospodarka zwalnia, a zyski firm będą niższe niż w poprzednim kwartale było przecież oczywiste. To, czy jakaś firma (nawet jeśli jest nią General Electric) opublikuje zysk o kilkanaście procent niższy od oczekiwań lub/i obniży o kilka procent prognozy przecież niczego tak naprawdę nie zmienia. Powie zapewne Czytelnik: tak, ale zmienia wyceny. A od kiedy to rynek tak bardzo przejmuje się wycenami?
Można więc powiedzieć, że to „ganianie" za raportami będzie jeszcze kontynuowane (w przyszłym tygodniu rynek zaleje istna lawina), ale nie ma (według mnie) żadnej możliwości, żeby z w wyniku tych publikacji wyklarował się zdecydowany trend. Jeśli już się wyklaruje to będzie raczej wynikał z zupełnie innych czynników. Choćby z tego, że oczekiwania co do drugiej połowy roku są nadal optymistyczne. Poza tym widać, że w USA zaczyna przeważać pogląd o bliskim zakończeniu kryzysu. Na przykład we wtorek prezes Lehman Brothers, podobnie jak w zeszłym tygodniu prezes Goldman Sachs, powiedział, że najgorsza faza kryzysu jest już przeszłością. To ciekawa opinia. Ja mam wrażenie, że najgorsza faza początku kryzysu jest przeszłością. Niby różnica w jednym słowie, a wymowa zupełnie inna... Jednak takie poglądy zaczynają powoli przeważać, a to powinno bykom pomagać.
I jeszcze pro domo sua. Gracze na GPW bawią się akcjami (może przede wszystkim kontraktami), a obroty są żałosne. To wprawia wielu obserwatorów rynku w stan desperacji. Wielu mówi już o kolejnej fazie spadków. Fakt, rynek jest rzeczywiście słaby, ale uważam, że trzeba zwrócić uwagę na to, co mówią o nas inni. W ostatnim tygodniu Citigroup podwyższył ocenę polskich akcji do przeważaj, a obniżył tureckich. Przypominam, że 11.04 w stosunku do polskich akcji to samo zrobił Morgan Stanley. Na rynku finansowym bardzo często fundusze reagują stadnie, więc te oceny powinny się niedługo przełożyć na większy popyt. Oczywiście przy założeniu, że z USA nie dotrą do nas jakieś super-negatywne niespodzianki. Na razie jednak ich nie przewiduję.
Tyle o akcjach, a teraz trochę o walutach. Podczas ostatniego weekendu odbył się szczyt G-7. Ministrowie finansów spotkali się tam z prezesami największych światowych banków i mieli omawiać plan przedstawiony przez Financial Stability Forum (Forum Stabilizacji Finansowej). Ciało to składa się, z przedstawicieli największych banków centralnych całego świata, organów nadzoru i innych urzędników sektora finansowego. Plan przyjęli i dali sobie 100 dni na jego realizację, ale o jego wpływie na bieżącą koniunkturę nie ma co mówić. 100 dni to dużo czasu, a spoza tym przecież rekomendacje G-7 nie są prawem. Poszczególne państwa muszą same przyjąć regulacje prawne, a to może potrwać miesiące.
Najciekawsze były jednak fragmenty komunikatu poświecone właśnie rynkowi walutowemu. Stwierdzał on na przykład, że „od czasu naszego ostatniego spotkania wystąpiły ostre fluktuacje na głównych parach walutowych. Jesteśmy zaniepokojeni ich wpływem na gospodarczą i finansową stabilność systemu. Kontynuujemy monitorowanie rynków walutowych i współpracę na tym polu". Takie stanowisko jest mało zawoalowaną pogróżką i na milę pachnie interwencją walutową. Podobno język komunikatu G-7 zmienił się pierwszy raz od lutego 2004. Ostatnia interwencja G-7 miała miejsce 22 września 2000 roku (kupowano euro, po spadku o 27 procent od momentu jego wprowadzenia). G-7 podpierało dolara ostatnio w 1995 roku, kiedy to kurs USD/JPY spadł do poziomu 79,75 jenów (obecnie 101).
W swoich komentarzach dla Xelion i Stooq.pl stawiałem pytanie: czy gracze na rynku walutowym przestraszą się pogróżki G-7, czy też gracze będą sprawdzali determinację ewentualnych interwentów przesuwając poziomy i czekając z ręką na spuście? Okazuje się, że rynek wybrał to drugie rozwiązanie, co źle wróży dolarowi. Kursowi EUR/USD nie udawało się pokonać oporu na poziomie 1,59 USD, ale dane o europejskiej inflacji w połączeniu z utrzymaniem się inflacji w USA na poziomie 4 procent (właśnie teraz te dane dotarły na rynek) i z fatalnymi danymi z rynku nieruchomości dają szansę na trwałe (dzień się jeszcze nie skończył) pokonanie tego bardzo ważnego oporu (dla pewności powinien zostać przełamany poziom 1,60 USD).
Gdyby ten poziom padł to kurs szybko ruszyłby ku 1,75 USD, a nie wiem, czy wtedy banki centralne by to wytrzymały. Waluty to nie tylko kwestia dolara. Jeśli traci USD to drożeją surowce. Ropa rysując kolejną formację flagi może ruszyć w kierunku 150 USD. Drożeją również produkty rolne takie jak ryż, soja, kukurydza itp. Drożeją już tak od ponad roku. Gracze doszli do wniosku, że więcej zarobią na tych rynkach niż na akcjach. Z pewnością przeczytacie Państwo wiele komentarzy uzasadniających te wzrosty powodami fundamentalnymi, ale ja twierdzę, że fundamenty mają obecnie najmniejsze znaczenie - to fundusze prowadzą ceny do góry, a co za tym idzie zwiększają inflację.
Jak na tym tle wygląda nasz złoty? Znakomicie, ale rośnie deficyt handlowy, bo przecież zakupy zagranicznych towarów i kredyty w walutach są coraz bardzie atrakcyjne, wzrasta zadłużenie zagraniczne Polski, zmniejszają się środki pomocowe z Unii Europejskiej (już mówi się o dopłatach z budżetu do projektów samorządowych), grozi nam też załamanie eksportu. Im bliżej jest do przyjęcia euro tym silniejszy będzie złoty i dobrze by było, gdyby rząd i NBP wreszcie tym problemem się zajęły. My jednak dumnie niesiemy pochodnię myślenia Miltona Friedmana nie dostrzegając tego, że świat nieuchronnie pełznie w kierunku zwiększenia regulacji i zahamowania swobody rynków finansowych. Nie mam zamiaru oceniać, czy to dobrze, czy źle, że tak się dzieje, ale uważam, że nie wolno zamykać oczu udając, że nic się nie dzieje.
Co to ma wspólnego ze złotym? Ma i to dużo. Od dawien dawna NBP i rząd wypowiadali się przeciwko interwencjom na rynku walutowym. Tyle tylko, że współczesny rynek to przede wszystkim spekulacja, najczęściej krótkoterminowa, z zastosowaniem olbrzymiego kapitału. Jeśli w pewnym momencie temu kapitałowi nie powie się „stop" to potem możemy być w sytuacji ucznia czarnoksiężnika (RPP), który nie potrafi zatrzymać procesu, który zainicjował. Nie jestem przeciwnikiem wolnego rynku walutowego. Poza tym nie mam złudzeń - interwencje nie zmieniłyby obecnego trendu. Jednak doprowadziłyby do tego, co jest w obecnej chwili najważniejsze: spowolniłyby tempo aprecjacji naszej waluty i zmniejszyłyby prawdopodobieństwo gwałtownego spadku kursów walut.
