Warszawa bywała nazywana Paryżem Północy, Bukareszt zaś Paryżem Wschodu, ale już samo porównanie do stolicy Francji może budzić wrażenie małomiasteczkowości - czy więc określenie miasta "małym Paryżem" jest nobilitujące czy dewaluujące? Czy stolice Polski i Rumunii charakteryzowała w ogóle "paryskość", "nowojorskość", "ateńskość", a może "moskiewskość"? Na te i wiele innych pytań próbuje opowiedzieć Błażej Brzostek w rewelacyjnej, choć niełatwej, książce "Paryże Innej Europy. Warszawa i Bukareszt, XIX i XX wiek" (W.A.B. 2015).

Prowadząc podwójną narrację dotyczącą tych stolic zaznacza jasno, że ich podobieństwa nie wykluczają różnic. Omawia jedne i drugie w odniesieniu do architektury, infrastruktury, mieszkańców, prasy, komunikacji, nawet oświetlenia i higieny. Dyskusyjna paryskość tych miast, szczególnie w realiach Innej Europy nie umknie już uwadze czytelnika. Tyle, że ta Inna Europa tak naprawdę inną nie była, a jeśli tak, to różnica leżała tylko w oczach patrzącego. Obydwa miasta były i są na styku kultur, obydwa pełniły rolę ostatnich bastionów europejskości lub pierwszych - azjatyckości i orientalności - zależy z której strony kontynentu spojrzeć.
Do pewnego momentu przecież Warszawa rozwija się prężniej, do pewnego momentu Polska wyprzedza Rumunię o wiek, potem półwiecze. Ale niemalże w jednej chwili role się odwracają, niezależny i narodowy Bukareszt rozwija się we wszystkich dziedzinach, w których obostrzenia spotykają zniewoloną i rusyfikowaną Warszawę. Ta jednak nie poddaje się sytuacji i rośnie - głównie w liczbę mieszkańców. Inna jest też rola Rosjan - ich obecność w Bukareszcie jest symbolem europeizacji, w Warszawie zaś - azjatyckiego uwstecznienia.
Wiek XX to dla obu miast pięcie się w górę - jako pierwsze powstają warszawski Prudential i bukaresztański Palatul Telefoanelor - stąd też porównania do Nowego Jorku. Amerykanizacja dotknęła również codzienności ulic, reklam i statystycznego mieszkańca - od lat 20. słuchającego jazzu i naśladującego amerykański akcent. W dwudziestoleciu obydwa miasta walczyły także z symptomami bycia w "Trzecim Świecie" europejskiej gospodarki.
Podobieństw niewiele jest podczas wojny, w której Warszawa brała udział aktywny, Bukareszt zaś - pasywny, bo wojna przyszła tam z zewnątrz i na zewnątrz pozostała. W stolicy Rumunii były co prawda ruiny i gruzy, w stolicy Polski jednak - poza nimi nie było nic. Powojenne metropolie po przebudowach i odbudowach przestały przypominać swe wcześniejsze wersje i w obydwu wyrosły zwieńczone iglicami Pałac Kultury i Nauki oraz Casa Scânteii. Wtedy też Warszawa i Bukareszt przepoczwarzają się w "małe Moskwy", głównie dzięki warszawskiej sześciolatce i bukaresztańskiej rekonstrukcji socjalistycznej (vel stalinowskiej), bo przecież obydwa miasta znajdują się po wschodniej stronie tej "czerwonej linii", którą zwykliśmy nazywać żelazną kurtyną.
W epoce poststalinowskiej Polska i Rumunia jawią się jako "kraje króla Ubu", kraje na opak, ale też kraje o stopniowo kruszejącej zaporze, podglądające drugą stronę żelaznej kurtyny. Ale Rumunia robiła do zdecydowanie szybciej niż kraj nad Wisłą, bowiem w Bukareszcie zmianami kierowała dynamika nadziei, w Warszawie zaś dynamika rozczarowania. Drogi stolic rozeszły się wraz z narodzinami koncepcji "unaradawiania" urbanistyki, kiedy to Bukareszt stał się miastem "fasadowym", a Warszawa "miastem złudzeń optycznych". Niewiele lepiej, jeśli w ogóle prezentował się tu miejski postkomunizm, którego ślady do dziś nie dają o nim zapomnieć.
Brzostek opisuje w pewnym sensie podobne do siebie dzieje obydwu miast, czasem także to, jak wzajemnie patrzyli na siebie ich mieszkańcy. Rumuni byli w Warszawie postrzegani jako ci o nadmiernej swobodzie obyczajów, Polacy zaś w Bukareszcie uchodzili za tych, który są ludźmi północy, gdzie ciemnieją zabudowania, a jaśnieją włosy. Patrzy też na ulice, wystawy, sklepy, targowiska, przedmieścia, komunikację, nawet asfalt i chodniki - europeizowane, a jakże. A wśród nich wszystkich, w samym środku, człowiek, mieszkaniec, mieszczanin. Tak ludzki, jak ten z Paryża, Nowego Jorku i Moskwy, nawet z kraju Króla Ubu. Bo to koniec końców przecież wszystko jedno. Nawet tu, w Innej Europie.