Rentowność obligacji USA nie przestaje rosnąć i w przypadku 10-letnich papierów jest najwyższa od stycznia, a 30-letnich – od wakacji 2019 r. Powoli można zacząć się zastanawiać, czy rentowności dotrą do górnej linii kanału spadkowego, w którym poruszają się od 40 lat.
Na razie banki centralne zachowują się tak, jakby problemu w ogóle nie dostrzegały, co rynek odbiera jako przyzwolenie na dalszy wzrost. A już obecnie nie są małe. Od dna Covidowej paniki przed rokiem (paniki, bo inwestorzy uciekali w popłochu z rynków akcji szukając bezpiecznej przystani w obligacjach, nie oglądając się na ceny tych ostatnich) 10-letnie obligacji zyskały już 140 pkt baz. Lub inaczej – gdyby rząd USA zdecydował się przed rokiem na emisję dziesięcioletnich obligacji, koszt ich obsługi wyniósłby 4 tys. USD od każdego pożyczonego miliona. Dziś ten koszt sięgałby 17 tys. USD. A skoro długu USA przybywa, to koszt obsługi wzrośnie znacząco (chyba, że większość zadłużenia będzie zaciągana w krótkoterminowych obligacjach), choć oczywiście nie czterokrotnie w ciągu roku. Niemniej – po raz kolejny w tym miejscu warto przypomnieć o skali problemu. Światowy dług to równowartość 355 proc. PKB (284 bln dolarów). Każdy punkt procentowy różnicy w kosztach jego obsługi to prawie 3 bln USD – aby zarobić na taki wzrost potrzeba ponad 4-procenowego światowego PKB, a mówimy tylko o kosztach obsługi, a nie o spłacie choć ułamka kapitału. Wzrost rentowności jest zarazem mechanizmem, który może pozwolić utemperować dalszy wzrost zadłużenia i być może na tym właśnie zależy władzom Fed.