Reaktor dobrej energii

opublikowano: 27-07-2017, 22:00

Inwestorzy uwielbiają z nim zarabiać, naukowcy rozwijają z nim skrzydła, a ich wynalazki przynoszą grube miliony. Konrad Pankiewicz z otwartym umysłem i ego trzymanym na wodzy łowi perły w akademickim tyglu.

Ok. Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że pana pomysł wypali, potwierdzi się w praktyce?

— Nie wiem. Dopiero muszę to sprawdzić.

To pytanie ponad dwa lata temu zadał Konrad Pankiewicz, a odpowiedzi udzielił dr Filip Granek. Sceneria: kafejka na wrocławskim lotnisku. Obaj rozmówcy są pod presją czasu, jeden spieszy się na samolot, drugi czuje, że jeśli teraz nie wejdzie na komercyjną ścieżkę, utknie w uczelnianych murach na dobre i tam też zostawi patent, być może wart miliony. Filip Granek przedstawia dwa slajdy, z którymi wytrwale pielgrzymuje po inwestorach. Ci zwykle kiwają ze zrozumieniem głowami, ale do portfela nie sięga nikt. Bo jak tu wyłożyć gotówkę na faceta mówiącego naukowymi formułkami, a jednocześnie szczerze przyznającego, że nie ma pojęcia, czy jego wynalazek będzie działał w praktyce? Sakramentalne „tak” w takich warunkach jest niemożliwe, leży poza granicą ryzyka dla funduszy, zarządzających przecież gotówką dziesiątków klientów. Po dwóch slajdach Konrad Pankiewicz rozumie tyle, że na początek naukowiec potrzebuje własnego laboratorium, by zweryfikować swoje śmiałe tezy. Kilkadziesiąt godzin później na konto Filipa Granka trafia kilkadziesiąt tysięcy złotych, ot, na start. Bez żadnej umowy, podpisu, zobowiązania. Na piękne oczy.

— To za sprawą czystej chemii, ja się w nim po prostu zakochałem — żartuje inwestor. I dodaje:

— Jego uczciwość mnie rozbroiła, w głowie mi kołatało, że facet, któremu nie zaufał żaden fundusz, ma coś w sobie. A intuicję do ludzi mam dobrą.

Dziś Filip Granek to prezes XTPL, nadziei polskiego przemysłu, rozwijającej technologię ultraprecyzyjnego druku nanomateriałów. Lada tydzień spółka zadebiutuje na NewConnect z wyceną ponad 110 mln zł przy 93-procentowej redukcji zapisów na akcje.

Ojciec sukcesów

Przypadek drugi: Patrycja Wizińska-Socha i Anna Skotny postanowiły spektakularnie się wybić ze środowiska naukowego. Wystarczyło znaleźć inwestora, by skonstruować urządzenie do zdalnego badania KTG płodu.

— Nasz zapał wygasał, gdy — wychowane w strukturach uczelni — zobaczyłyśmy świat funduszy inwestycyjnych, oczekujący od nas bycia kobietami biznesu pełną gębą. Robiłyśmy doktoraty, miałyśmy wiedzę, ale nie tą, z którą mogłyśmy się przebić do głów inwestorów. Odbijałyśmy się od instytucji zaprogramowanych na Excele, PowerPointy, EBITD-y. My im opowiadałyśmy o wizji, marzeniach, uczuciach — wspomina Patrycja Wizińska-Socha, prezes Nestmedica.

I znów: trafiły do Konrada Pankiewicza, który wysłuchał, uwierzył, wczuł się w nutę „we have a dream”, a nie tylko „we have Exel inside”. Nestmedic w kilka kwartałów zbudował obiecane urządzenie, zdobył pierwszych dużych klientów, dorósł do biznesowego rozmiaru butów. Od niedawna jest już notowany na giełdzie, na razie na NewConnect, z kapitalizacją ponad 70 mln zł.

Ale jasne jest, że zarówno XTPL, jak i Nestmedic to projekty w drodze na główny parkiet GPW i z celami dużo dalej niż obecne dobre początki. Podobnie zaprogramowanych jest kilka innych projektów na styku nauki i biznesu, znajdujących się w portfelu 40-latka z Oławy znanego szerzej jako wieloletni prezes giełdowej Grupy ADV (później przechrzczonej na SMT).

Inwestorzy cenili Konrada Pankiewicza jako inwestora i jednocześnie prezesa spółki, bo zarabiali na nim krocie. Kapitalizacja ADV w siedem lat wzrosła z 24 mln zł do 202 mln zł. W 2015 r., po sprzedaży części aktywów grupy SMT światowemu holdingowi reklamowemu WPP i funduszowi Enterprise Investors (za odpowiednio 17 i 165 mln zł), założyciel ADV wycofał się w cień, oddając stery menedżerowi pilotującemu sprzedaż ostatniego z większych aktywów spółki — iAlbatrosa. Ten w marcu kupiła francuska grupa Sodexo za ponad 190 mln zł. Co w tym czasie robił Konrad Pankiewicz? Trwonił majątek na błyskotki? Nie.

Głębokość Leonarto

30 mln zł — tyle do wydania, ze wsparciem pieniędzy z NCBR, ma Leonarto, fundusz firmowany i finansowany przez Konrada Pankiewicza. Tenże ma jeszcze kilka innych wehikułów inwestycyjnych, ale od teraz większość sił idzie do Leonarto, któremu na początek wystarczyć ma te 30 mln zł i własny ekosystem gotowy do rozbudowy akademii wypuszczającej na rynek kolejnych startupowych absolwentów. Tu chce dać wynalazcom to, czego inni dać nie potrafią.

— Szukam specyficznych ludzi, pomysłów, nazywam to głębokimi technologiami (z ang. deep-tech). To idee niosące wartości patentowe i intelektualne, a nie jedynie marketingową dźwignię. Szukam ich od dłuższego czasu i mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że na polskich uczelniach już się dzieją niesamowite rzeczy. Tyle że w tym akademickim tyglu niekoniecznie myśli się o urynkowieniu pomysłu. Być może nie tylko ze względu na struktury akademickie, ale również drugą stronę, czyli fundusze zbyt głęboko osadzone w swoich białych kołnierzykach — podkreśla Konrad Pankiewicz, który nie tak dawno kupił od jednej z uczelni patent grupki fizyków.

To nie była rynkowa transakcja dopięta w trymiga, lecz żmudne przebijanie się przez szczeble uczelnianej biurokracji i zdziwienie, że autorzy patentu potrzebowali go do wspięcia się na szczyty w hierarchii naukowców, a nie po to, by zarobić fortunę na dołożeniu cegiełki do rozwoju ludzkości. Wokół patentu zgromadził nowy zespół młodych, zdolnych, ambitnych. Dał im udziały, swobodę, otoczył grupą aniołów biznesu i inwestorów z różnych stron. Bioavlee — bo o nim mowa — kończy budować prototyp urządzenia redefiniującego sposób, w jaki identyfikujemy bakterie. Opatentowana technologia wykorzystuje dyfrakcję laserową.

— Umożliwia to niespotykaną dotychczas szybkość, uniwersalność i niskie koszty rozpoznania gatunków i szczepów bakterii na podstawie cech pochodzących ze specyficznych widm kolonii bakterii uzyskiwanych dzięki technologiom laserowym — tłumaczy Konrad Pankiewicz i z błyskiem w oku dodaje, że tego typu pomysły to już potencjał na spektakularne zwroty z inwestycji.

Równania zysków

Talk-Action=Bullshit. To motto wypisał sobie na wizytówce i bierze je na serio. Tak mówią ci, którzy go znają: rozmawia, spotyka się z przedsiębiorcami na potęgę („czasem mnie męczy ten nawał spotkań, ale za każdym razem idę z przekonaniem, że warto, bo mogę przez butę przeoczyć pomysł i ludzi formatu np. XTPL czy Nestmedic”). Postawny niemal dwumetrowy facet z kolorowymi tatuażami na rękach szybko skraca dystans, dąży do konkretu, patrzy na zapał, emocje, chemię między nim a start-upowcem.

Szuka elementów deep-tech, buduje szybko w głowie wieloletnią strategię dla konkretnego studium przypadku. Jak przyznaje, spółki technologiczne to towar rynkowy jak każdy inny. Dlatego wybiera najrzadsze okazy z nisz, takich jak biologia molekularna, sztuczna inteligencja, nanotechnologia czy cyberbezpieczeństwo („big data to przy tym odgrzewany kotlet”). Węszy wszędzie tam, gdzie wciąż ryzyko jest niebotyczne, ale z poduszką bezpieczeństwa. Jeśli masz coś, co nadaje się na patent, Konrad Pankiewicz przejdzie z tobą do fazy „action”. Nawet gdy pomysł nie wypali od komercyjnej strony, można go uratować przed zaszufladkowaniem w sekcji „bullshit” dzięki sprzedaniu patentów konkurencji lub światowym graczom lepiej sobie radzącym ze sprzedawaniem rynkowi innowacji technologicznych.

— Oczywiście największy skok wartości notuje spółka wchodząca w etap komercjalizacji swoich urządzeń, usług czy pomysłów. Żeby to się wydarzyło, potrzeba sporo pracy zespołu Leonarto i innych inwestorów. Moja strategia jest jasna: uznaję prawo założycieli, pomysłodawców rozwiązań do bycia prawdziwymi liderami. Jeśli trzeba, usuwam się w cień, nie potrafię żyć w konflikcie i szarpać się o udziały. Szczęśliwy, doceniony lider buduje wyższą wartość spółki. I na końcu wszyscy są szczęśliwi. A inwestorzy? Dbam o dobrą renomę u nich już od czasów ADV. Zwykle jest tak, że wszyscy wychodzą z inwestycji ze sporymi zyskami i dopytują, kiedy pojawi się następna okazja na horyzoncie. To zazwyczaj prywatni przedsiębiorcy niemałego kalibru — wyjaśnia Konrad Pankiewicz.

Duch aniołów

Co o projekcie, w którym łączą się fizyka, chemia i biologia, może wydedukować np. zamożny deweloper, potencjalnie inwestujący wespół w zespół z Leonarto? Zapewne tyle, ile wytłumaczy mu Konrad Pankiewicz. A ten często minimalizuje w takim momencie fazę „talk”, nie mogąc ujawnić szczegółów technologii i patentów, nad jakimi pracuje start-up. Weźmy taki — autentyczny — projekt o pseudonimie „Tyłek Bobra” (u Konrada Pankiewicza każda spółka ma pseudonim).

Zapowiada się rewelacyjnie, może zrewolucjonizować kawałek rynku medycznego, opierając się na kilku unikatowych składowych jeszcze nieopatentowanych (projekt jest w fazie stealth, tzw. ukrycia). Czego potencjalny inwestor dowie się o „Tyłku Bobra”? Głównie tego, że Konrad Pankiewicz wkłada do niego własny kapitał i zaangażowanie, to jest stempel jakości. A co jak co, ale w ADV, XTPL czy w Nestmediku udowodnił, że potrafi szyć tak, by potem, w kolejnej fazie inwestycyjnej, rynek kupił wyszukane przez niego pomysły przy wysokich wycenach.

Filip Granek:

— Jest między nami zaufanie, wynikające także z jego zaangażowania. Traktuję go jak członka naszego zespołu. Ma świetną intuicję do ludzi i tę dobrą energię, rozładowującą klimat inwestycji wysokiego ryzyka. Wielokrotnie, w toku różnych perypetii w XTPL, mógł wykorzystać swoją pozycję i rozepchnąć się w spółce kosztem innych. Nigdy tego nie zrobił i teraz widzę, jak procentuje ten duch zaufania i patrzenia na duże cele przed nami.

Patrycja Wizińska-Socha:

— Dopingował nas, wytrzymał z nami te kilka lat, zmieniał nasze podejście do projektu i biznesu, wysyłając krótkie treściwe komunikaty. Zbudował wokół nas ekosystem, zaplecze aniołów biznesu, dzięki którym doszłyśmy od pomysłu do produktu i idziemy dalej.

Kafar z wyrokiem

Masywny facet, tzw. kafar z tłustymi włosami związanymi do tyłu gumką. Turystyczny stolik wypchany grami komputerowymi aż ugiął się pod naciskiem jego pięści.

— Chłopie, albo obniżysz ceny, albo się tobą zajmiemy — wycedził człowiek rozmiarów lodówki.

Mama podrastającego Konrada — nauczycielka — tylko podniosła wzrok znad sprawdzanych właśnie klasówek. Młodemu gula stanęła w gardle na myśl o wyroku niewidzialnej ręki rynku, testującej wytrzymałość jego prowizorycznej lady. To był nagły koniec przygody z wrocławską giełdą komputerową, tryskającą inicjatywą pod koniec komuny. W czasie, gdy Tomasz Czechowicz (dziś szef potężnego MCI) sprzedawał na giełdzie ściągane z Niemiec komputery Amiga, nastoletni Konrad Pankiewicz handlował grami komputerowymi, co dziś nazywa „małą hakerką” (jako że prawa autorskie nie były mu wówczas znane).

— Nie brakowało na giełdzie podobnych do mnie przedsiębiorczych chłopaków, więc szybko się okazało, że jedyną metodą, by sprzedawać więcej, było zbijanie ceny — żartuje właściciel Leonarto. W podstawówce nagrał się na zapas, „Prince of Persia” miał w małym palcu, gorzej bywało ze szkołą. Wolał przepisywać gry i programy z „Bajtka” i nagrywać na kaseciaku tajemnicze nocne szmery z radia, będące niczym innym tylko kodem do programu emitowanym w czasie audycji dla wtajemniczonych.

— W liceum już nie grałem, jak chciałem, przynosiłem czerwony pasek na świadectwie. Przez jakiś czas z kumplem składaliśmy komputery, była z tego niezła 20-procentowa marża — wspomina inwestor.

Zmiana na stałe

Na studiach sprawy zaczęły się klarować: pęczniała pierwsza bańka internetowa, puchło ADV. No, może nie od początku.

— Wsiadało się w starego opla kadeta i jeździło się po mieście, warsztatach samochodowych i tym podobnych, oferując postawienie strony internetowej, reklamę w sieci. A że na przełomie wieków dostęp do internetu miało może 5 proc. Polaków, nasze pomysły często kończyły się tak, że by zapłacić pensje, dawałem po pracy korepetycje ze statystyki i matematyki. Z czasem w tym błękitnym oceanie zaczynaliśmy widzieć brzeg, coś się ruszyło i zarabialiśmy na siebie — opowiada Konrad Pankiewicz.

Przy piwie spotykał się w Oławie z kumplami, założycielami MW Trade, odsprzedanego po debiucie na NewConnect grupie Leszka Czarneckiego. Zdecydowali się także pójść w stronę „małej giełdy”, wcześniej jeszczewpuszczając pasywnego inwestora, który pozwolił dofinansować spółkę i kupić choćby legalne oprogramowanie komputerowe. ADV debiutowało w końcu 2007 r., w swojej historii od inwestorów zebrało łącznie niecałe 5 mln zł, finansując początkowo rozwój gałęzi reklamowo-internetowej („czapki z głów przed Ludwikiem Sobolewskim, pomysł na NewConnect to strzał w dziesiątkę”).

— Po kilku latach przyszła refleksja, że tkwiąc w tej samej branży i budując jedynie komplementarne spółki w grupie, zamieniamy się w biznes rekrutacyjny. Każde szarpnięcie się na wyższe przychody musiało oznaczać wzrost zatrudnienia. Dlaczego więc nie sprzedawać wielokrotnie tego samego rozwiązania, raz wytworzonego? Poszliśmy w wytwarzanie oprogramowania i to dało nam potężnego kopa — mówi przedsiębiorca, zaznaczając, że ADV nie kupowało gotowych dużych biznesów, tylko rozkręcało start-upy pod swoim parasolem.

Te ostatnie kupowały później za bajońskie sumy WPP, Sodexo, Enterprise Investors. Wyceny nie wzięły się znikąd — firmy z portfela ADV były zazwyczaj wysoce rentowne (choć było kilka wpadek, np. Xantus, studio animacji, producent „Włatców Móch”) i poukładane organizacyjnie. Zabrzmi to na wskroś banalnie, ale według Konrada Pankiewicza to wyjście poza strefę komfortu i postawienie na zamianę jako na stałość w strategii firmy stało się podwaliną jej sukcesu.

— Jestem zawsze gotowy na zmianę i tego oczekuję od ludzi, z którymi pracuję. Hołduję też zasadzie, że „jeśli jesteś najmądrzejszy w pokoju, to z niego wyjdź”. Do kanonów mojego myślenia należy też założenie, że czas w biznesie jest najważniejszy i że lepiej po prostu być pierwszym niż lepszym — tłumaczy.

Od kilku kwartałów z dawnym ADV (SMT) nie łączy go już nic poza grupą osób, z którą pracował tak dawniej, jak i dziś.

Taniec ze słoikami

„I nic mnie nie przejmuje, Syreny płyty mam\ Gdy mnie coś denerwuje, na gramofonie gram\Bo ja kiedy gram na gramofonie\To w gramofonie mam cały ten kram” — ten wesoły szlagier Mieczysława Fogga przez lata witał dzwoniących na numer Konrada Pankiewicza (obecnie tę melodię zastąpił kawałek rapującego Fisza). Ot, cały on: mrugający okiem do tych, którzy już chcieliby go wpakować na półkę z napisem „poważny biznesmen z Warszawy”. Dobra energia ponad wszystko.

— Unikam pracy z gwiazdami. Stawiam na ludzi minimalizujących udział swojego ego w przedsięwzięciu. Ot, „słoiki” z mniejszych miast, które tak jak ja zjechały do Warszawy czy innej metropolii z myślą o ciężkiej pracy, a nie kolejnych garniturach na miarę — przekonuje prezes Leonarto.

Dla niego 40 lat na karku to nie jest najlepszy moment, żeby brylować w ferrari. Lepiej się pokazać polskim naukowcom w T-shircie niż dziewczynom z placu Trzech Krzyży w modnej marynarce. Na konsumpcję pełną gębą czas być może nie nadejdzie nigdy.

— W pewnym momencie konstatujesz, że to, co masz, wystarczy ci do wygodnego życia. Jeśli się nie zatrzymasz w jakimś punkcie, to ile byś nie miał, zawsze masz za mało — mówi i z zachłannością w głosie zapowiada kolejne wystrzały z portfela Leonarto. Przecież „Tyłek Bobra” to dopiero początek.

 

 

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: KAROL JEDLIŃSKI

Polecane