Zarówno rząd, jak i Gazprom oznajmiły, że nie planują przedłużenia wygasającego w 2019 r. kontraktu z Ukrainą na tranzyt gazu do Europy. Uzasadnieniem ma być skoncentrowanie uwagi koncernu na zbudowaniu systemu przesyłowego rosyjskiego gazu do granicy turecko-greckiej i dostarczaniu tamtędy surowca do Europy.

Władimir Putin kontynuuje zatem starcie z Komisją Europejską po zablokowaniu przez nią magistrali South Stream. Rosja uznaje to za nakazywanie przez stronę unijną przesyłu gazu przez Ukrainę. I odpowiada podobnie, ponieważ wstrzymanie dostaw nakazuje z kolei zainteresowanym odbiorcom doprowadzenie nowej infrastruktury do punktu odbioru na granicy turecko-greckiej. Gaz ma tam docierać projektowanym od niedawna gazociągiem Turkish Stream. Ta inwestycja jest na razie abstrakcją, ale uwzględniając doświadczenia z budowy North Stream po dnie Bałtyku — szybko może się zmaterializować.
Dla Polski rosyjska zapowiedź jest bardzo ważnym sygnałem, chociaż już nie wieścią hiobową. Tranzyt gazu przez Ukrainę w ostatniej dekadzie stał się bardzo słabym punktem europejskiej układanki energetycznej. Strona rosyjska wielokrotnie podnosiła kwestie ukraińskiego podbierania gazu bez płacenia, z drugiej zaś strony oburzał ją rewers, czyli przesyłanie rosyjskiego gazu na Ukrainę od strony zachodniej, z Polski, Węgier i głównie ze Słowacji. Najnowsza deklaracja rosyjska w pewnym sensie… porządkuje sytuację.
Europa ma kilka lat na całkowite przestawienie systemów przesyłowych, Ukraina zaś musi oprzeć swoje zaopatrzenie w stu procentach na okrężnych dostawach unijnych. Paradoksalnie w taki sposób szybko materializuje się dwustronny układ stowarzyszeniowy.