Czytelnik niniejszego tekstu w wydaniu papierowym jest mądrzejszy od autora o najważniejszą informację, upowszechnioną w środę nad ranem około czwartej, może piątej czasu warszawskiego — kto z dwojga głównych kandydatów (startowało znacznie więcej) został 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Rozstrzygające były zwycięstwa, wiążące się z przejęciem całego pakietu głosów elektorskich, w kilku stanach swingujących wyborczo do samego końca — najważniejsze to Floryda z 29 głosami, Ohio dysponujące 18, Michigan z 16 oraz Karolina Północna z 15. Większość stanów jest tradycyjnie wierna demokratom lub republikanom, dlatego przypisane im głosy elektorskie rywale mogli już dawno zapisać na swoje konta — zarazem nie tracąc sił na walkę o wyborców na terytoriach z góry straconych.

Sondaże z ostatnich godzin przed otwarciem lokali wyborczych wskazywały jednak na Hillary Clinton. W niektórych chwiejnych stanach miała wygrać minimalnie, ale wystarczająco do uciułania w sumie co najmniej 270 głosów elektorskich, czyli ponad połowy ze wszystkich 538. Jeśli wyborczy swingersi we wtorek wychylili się na jej stronę, to wynik powinien brzmieć mniej więcej 295:243.
Oczywiście sondaże mogły wziąć w łeb i odgrzana tuż przed głosowaniem przez FBI afera z e-mailami kandydatki demokratów mogła okazać się dla wielu niezdecydowanych jednak ważniejsza od masy wpadek i kompromitacji Donalda Trumpa. Istotna też była frekwencja, ale nie ogólna, lecz liczona po każdej stronie — jaka część zniesmaczonego kampanią stałego elektoratu demokratycznego i republikańskiego tym razem została w domu.
Bez względu na to, kto wygrał — tegoroczne wybory prezydenta USA zszokowały świat. Najwspanialszy kraj na Ziemi — w przekonaniu samych Amerykanów oraz milionów marzących o dostaniu się do niego — musiał powierzyć najważniejszy urząd komuś z dwojga wyeksploatowanych emerytów. Wizerunkowo zostali fantastycznie odnowieni, ale przecież Donald Trump skończył 70 lat, a Hillary Clinton — 69.
Oboje wyjątkowo solidarnie podpierali się przykładem Ronalda Reagana, który pierwszą kadencję wygrał właśnie po ukończeniu 69 lat, już bliski 70 — ale oceniany jest jako jeden z najlepszych prezydentów w XX wieku. W tegorocznych wyborach dnem był jednak styl kampanii koncentrującej się nie na własnych przymiotach kandydatów, lecz na szukaniu haków u konkurenta. Paradoks polega na tym, że selekcja negatywna wyłoniła we wtorek głowę nie tylko USA, lecz realnie — świata…