Wieść, że na wytworną francuską kuchnię jeździ się teraz z Warszawy do Łodzi, wzbudziła w nas niedowierzanie. Trzeba było sprawdzić. Nie żałujemy eskapady.
Restauracja l’Ecru (Manufaktura)
Po wejściu do restauracji l’Ecru poczuliśmy się trochę onieśmieleni — elegancja wystroju dopięta w każdym calu. Zaskoczyła także świetna obsługa, mówiąca biegle po francusku — staże w najlepszych francuskich restauracjach zrobiły swoje. Szef kuchni też bynajmniej nie z Koluszek (dla jasności: Koluszki lubimy!) — rodowity Alzatczyk, Bruno Schneider.
Trzepot na talerzu
Zapytaliśmy, czego bezdyskusyjnie powinniśmy spróbować. Padło sakramentalne: wszystkiego. A na to hasło nabraliśmy się w przeszłości dobre parę razy. Zaczęliśmy pilnie studiować menu. A tu nic z powtarzających się wszędzie kulinarnych standardów. Ciekawe: podobna sytuacja w karcie win — restauracja l’Ecru wina bezpośrednio importuje z Francji. Z przyjemnej zadumy wyrwały nas mininiespodzianki szefa kuchni: krem cappuccino z foie gras, pieróg z kozim serem oraz pasztet rybny w homarowym sosie. Spróbowaliśmy. No, no… ciekawy początek wieczoru. Z coraz większą niecierpliwością czekaliśmy na wybrane przez nas dania! Pierwsze pojawiło się na gorąco foie gras z kaczych wątróbek (89 zł), w objęciach karmelizowanych gruszek. I w delikatnych powiewach cynamonu. Już pierwszy kęs nie pozostawiał wątpliwości — wyrafinowanie delikatna potrawa. Do tego daliśmy się namówić na kieliszek Sauternes. To sztandarowy partner dla wątróbek. A tu niespodzianka —pełna dominacja francuza na podniebieniu. Nie dawał finezyjnie przyrządzonym biedactwom nawet cichutko zanucić. Bezradnie trzepotały skrzydełkami na talerzu, prosząc o coś lżejszego. Obsługujący nas kelner (Adam Kopczyński), zaproponował inny akompaniament: Jurancon „Cuvee Tradition” Domaine Bellegarde 2005 (375 ml, 119 zł.) Skinęliśmy ochoczo na zgodę, wino nalano do kieliszków. Na podniebieniu odezwało się to, co należy.
Boćwina temu winna
Być we francuskiej restauracji i nie spróbować ślimaków — zdecydowane faux pas. Zamówiliśmy je od razu w dwóch wcieleniach: jedne w koszulce z boćwiny z chrupiącą skórką, drugie w kremowym sosie z nutką anyżku i koperku (49 zł). Teoretycznie Burgund Aligote Bouchard 2005 wydawał się dla ślimaków idealnym towarzystwem. I był nim w rzeczy samej, ale tylko dla tych przybranych w kremowe szale. Zapiekane zdecydowanie zaczęły się z nim kłócić, mściwie zostawiając pod koniec goryczkę. Wszystkiemu winna boćwina. Trzeba było rzucić do boju sprawdzone winne chorągwie. Poprosiliśmy o Alzację — Sylvaner Vielles Vignes, 2001, Didier Beck (375 ml, 69 zł). Zdecydowanie ślimaki w obu wcieleniach doszły z alzatczykiem do konsensusu. Na danie główne postanowiliśmy spróbować zarówno coś z mięs, jak i z ryb. Z tych ostatnich w menu zaintrygował nas duszony pietrosz, głównie ze względu na swego grzybowego kompana —lejkowca dętego. Nie tylko „dętość” wydawała się nam smakowo intrygująca. Również towarzystwo duszonych szparagów. Były sygnały, że będą zielone — a to dla winnych zalotników często czarna polewka. Ale nie w przypadku wybranego przez nas wcześniej Sylvanera!
Gruszka — gołębia nóżka
Nadszedł w końcu moment na coś z mięs i od razu przyfrunęły gołąbki. Bynajmniej nie te w kapuście, ale prawdziwe — dźwięcznie zwane tu gruszką. A ta gruszka to gołębia nóżka, zapiekana we francuskim cieście w towarzystwie foie gras i młodej kapusty. Wszystko otulone purée z powiewem trufli, przyodziane w korale z zielonego groszku.