Jeszcze dziesięć lat temu wyprzedawanie pamiątkowej biżuterii uchodziło za oznakę życiowej nieporadności lub poważnych problemów finansowych. Dziś piętno to mocno zbladło. Coraz więcej młodych kobiet nie odczuwa emocjonalnych związków z bransoletką po babci czy obrączką dziadka i woli je spieniężyć, korzystając z wysokich cen kruszców.





Kobiety myślą teraz po prostu bardziej praktycznie. Zamiast niemodnej, lecz wartościowej broszki na dnie szuflady wolą mieć trendy kolczyki do markowej sukienki, wakacje w ciekawym zakątku lub czesne za rok dobrych studiów.
Większość z nich sprzedaje broszki i kolczyki, bowiem te najszybciej wyszły z mody.
– Gdy kobieta sprzedaje 20 broszek aby kupić jedną modną dziś rzecz nie jest to już żaden wstyd i nikomu nie trzeba się z tego tłumaczyć – mówi Gus Davis, jubiler z Madison Avenue w Nowym Yorku.
Zwłaszcza, że nie brakuje dziś inwestorów, którzy w „rodowych srebrach” rodaków chcą lokować kapitał. - Po załamaniu rynków w 2008 r. wiele dobrze sytuowanych osób czuje dyskomfort trzymając oszczędności jedynie w bankach, wolą więc część ulokować w sztuce, rzadkiej biżuterii lub nieruchomościach – mówi Fiona Druckenmiller, jubilerka z nowojorskiej galerii FD.
Inny specjalista pracujący na co dzień w banku inwestycyjnym, który kupował już kolumbijskie szmaragdy i bransoletki od Cartiera tłumaczy, że inwestuje w rzeczy piękne lecz praktyczne. – Kupując te niemarkowe oceniam ich wartość jedynie poprzez aktualną cenę użytych w nich kruszców i szlachetnych metali – mówi. Zaznacza, że wartości tych markowych są łatwiejsze do przewidzenia, bo „nikt przecież nie będzie stapiał biżuterii od Harry Winstona”.
Jubilerzy płacą najwięcej za biżuterię zawierającą kruszce z zamkniętych już kopalni, taką jak diamenty z indyjskiej Golcondy czy szmaragdy z kolumbijskiej Muzo. W związku z ich rosnącą wartością historyczną są coraz trudniej dostępne.