Strach zajrzał w oczy konsumentom

Jacek Kowalczyk
opublikowano: 2009-02-25 00:00

Przeciętny Kowalski boi się o pracę i coraz mocniej liczy się z pieniędzmi. Takie nastroje ostatnio panowały siedem lat temu.

Obfite zakupy się skończyły, zaczyna się walka o pieniądze klienta

Przeciętny Kowalski boi się o pracę i coraz mocniej liczy się z pieniędzmi. Takie nastroje ostatnio panowały siedem lat temu.

Jeszcze kilka tygodni temu badania społeczne pokazywały, że przeciętny Kowalski słyszał o kryzysie, ale go nie widział, więc się go nie bał. Ten błogi spokój jednak się skończył. Z najnowszego badania Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) wynika, że konsumentów ogarnął strach przed utratą pracy. I wydawaniem pieniędzy.

Na zasiłku

GUS co miesiąc pyta gospodarstwa domowe, czy spodziewają się wzrostu bezrobocia. Jeszcze we wrześniu większość ankietowanych odpowiadała, że odsetek osób bez pracy będzie spadał. Od tamtej pory takich odpowiedzi ubywa, a pesymistów jest coraz więcej. W lutym ten strach jeszcze się pogłębił. Wzrostu bezrobocia spodziewa się już 85 proc. Polaków. Spadku — zaledwie 4 proc. Tak słabych wyników nie było od siedmiu lat.

— Firmy coraz częściej i na coraz większą skalę przeprowadzają masowe zwolnienia. W dodatku wracają do kraju Polacy, którzy pracowali w Europie Zachodniej. Chętnych do pracy jest znacznie więcej niż wolnych etatów, więc bezrobotni obawiają się, że nie zostaną zatrudnieni, a pracujący nie są pewni jutra — mówi Kazimierz Latuch, odpowiedzialny w GUS za badanie koniunktury gospodarczej.

Rajd bezrobocia w górę już wystartował. Wczoraj GUS potwierdził wcześniejsze szacunki resortu pracy —w styczniu stopa bezrobocia wzrosła do 10,5 proc. z 9,5 proc. w grudniu. W urzędach pracy zarejestrowało się przez miesiąc 160 tys. osób, a pracodawcy zadeklarowali zwolnienie kolejnych 14 tys. osób. Niestety, problem będzie narastał przynajmniej do końca roku. Jak pisaliśmy wczoraj, niektórzy ekonomiści spodziewają się, że na koniec grudnia bezrobocie wyniesie nawet ponad 16 proc. To oznaczałoby, że na bruku wyląduje ponad milion osób.

Klient nasz pan

Zaostrzające się niepokoje na rynku pracy to zła wróżba dla całej gospodarki. Odczuwana przez przeciętnego Kowalskiego niepewność jutra oznacza dla przedsiębiorców jedno — słabszy popyt i kłopoty ze zbytem. To przełożenie widać już w liczbach. Według GUS, w styczniu sprzedaż detaliczna wzrosła o 1,3 proc. rok do roku — najsłabiej od prawie czterech lat. O 28 proc. spadła sprzedaż samochodów, a o 14 proc. — paliw. Jeszcze rok temu handel rozwijał się w tempie 23 proc.

— Statystyka pokazuje, że gospodarka jest w podobnym stanie do tego, w jakim była na dnie w czasie kryzysu gospodarczego z lat 2000-01, który spowodował niemal stagnację gospodarki i potężny wzrost bezrobocia. Niestety, wszystko wskazuje na to, że tym razem będzie przynajmniej tak samo źle —mówi Marcin Mróz, główny ekonomista Fortis Banku.

Świadczą o tym chociażby coraz częstsze deklaracje konsumentów o planowanym wstrzymaniu się z wydatkami. W odpowiedziach udzielonych GUS w lutym tylko 16 proc. ankietowanych stwierdziło, że obecnie jest dobry czas na dokonywanie ważniejszych zakupów. Jeszcze miesiąc wcześniej odpowiadało tak 22 proc. badanych. Odsetek odpowiedzi przeciwnych (to nie jest dobry czas na większe zakupy) wzrósł przez miesiąc z 30 proc. do 36 proc. Różnica między obiema grupami wzrosła do 20 pkt, a jeszcze w listopadzie były równie liczne.

— Te wyniki potwierdzają, że czeka nas w tym roku spowolnienie wzrostu popytu konsumpcyjnego. Dynamika spożycia indywidualnego spadnie więc do zaledwie 3 proc. z 5,4 proc. w 2008 r. — prognozuje Piotr Bujak, ekonomista BZ WBK.

Wszystko wskazuje więc na to, że konsumpcja nie spełni pokładanej w niej jeszcze niedawno nadziei —nie będzie motorem wzrostu gospodarczego.

— Spowalniamy bardzo gwałtownie. W trzecim kwartale 2008 r. PKB wzrósł o 4,8 proc. w ujęciu rocznym. W obecnym kwartale spodziewam się już tylko poziomu 1,7 proc. lub mniej, a kolejne będą jeszcze gorsze — twierdzi Marcin Mróz.

Piotr Bujak jest jeszcze większym pesymistą. Jego zdaniem, w pierwszym kwartale bieżącego roku wzrost gospodarczy wyniesie zaledwie 0,4 proc. W całym 2009 r. PKB, według ekonomisty BZ WBK, wzrośnie o 1,2 proc.

Rządowa strategia wyjścia z kryzysu pod podwójnym ostrzałem

Ciąć wydatki państwa czy dalej się zadłużać? Do dyskusji dołączają się prezydent i były wiceminister finansów.

Kryzys finansowy coraz szerzej rozlewa się po gospodarce, tymczasem narasta spór polityczny na temat tego, jak złagodzić skutki spowolnienia gospodarczego. Wczoraj we Wrocławiu prezydent Lech Kaczyński na spotkaniu z ekonomistami skrytykował rządowe propozycje szybkiego wejścia do strefy euro.

— Sprawa ERM2 (przedsionka Eurolandu oraz testu na stabilność naszej waluty — red.) jest w najwyższym stopniu dyskusyjna i może spowodować bardzo szkodliwe efekty — uważa Lech Kaczyński.

Prezydent za "dyskusyjne" uważa też ograniczanie wydatków budżetowych przez rząd. Opowiedział się za "bardziej energiczną polityką pobudzenia popytu wewnętrznego", co można odczytywać jako zachętę do zwiększenia deficytu budżetowego (przed czym wzbrania się rząd).

— Dzięki temu przedsiębiorcy mogliby sobie powetować straty wynikające ze zmniejszenia eksportu — argumentuje Lech Kaczyński.

Kiedy prezydent debatował z ekonomistami we Wrocławiu, w Warszawie głos zabrał Wojciech Misiąg z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, były wiceminister finansów i jeden z najbardziej cenionych ekspertów w dziedzinie finansów publicznych. Jego zdaniem, rząd musi starać się, aby zadłużać się jak najmniej.

— Już jesteśmy bardzo mocno zadłużeni. Dług publiczny wynosił na koniec roku 590 mld zł. W samym grudniu z powodu osłabienia złotego wzrósł o 10 mld zł. Obecnie na obsługę długu wydajemy znacznie więcej pieniędzy niż na wojsko, a z tych pieniędzy kraj nie ma żadnego pożytku. To może wyglądać wręcz przerażająco — mówi Wojciech Misiąg.

Jednocześnie zaznacza, że cięcia w wydatkach państwa muszą być dokonywane z rozwagą.

— Nerwowo szarpiąc budżet, rząd może wyssać z gospodarki potencjał. Cięcia są potrzebne, ale trzeba zrobić wszystko, żeby jak najmniej spowolniły one wzrost gospodarczy. Oszczędności powinny były zostać dokonane w tłustych latach, a nie teraz, w czasie kryzysu — mówi ekonomista.

Szacuje on, że sektor finansów publicznych w 2009 r. zanotuje deficyt na poziomie 45 mld zł.

— Jeśli rząd się uprze, to uda mu się utrzymać deficyt budżetowy równy 18,2 mld zł, ale wzrost dziury w całym sektorze jest nieunikniony —twierdzi Wojciech Misiąg.

Były wiceminister finansów apeluje do rządu, by do walki z kryzysem wykorzystać rezerwy zgromadzone w Funduszu Pracy.

— Mamy tam około 6 mld zł leżących bezczynnie pieniędzy. Można je wykorzystać na ochronę miejsc pracy i pomoc dla bezrobotnych w znalezieniu zatrudnienia. Trzymanie tak dużych wolnych kwot na rachunkach jest po prostu głupotą — mówi Wojciech Misiąg.

Jacek Kowalczyk