Dwa główne obozy polityczne w Polsce zwalczają się na wielu frontach. Z równym zapałem drą koty o sprawy najwyższej wagi i o drobiazgi. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że meritum schodzi na drugi plan – grunt, żeby nie zgodzić się z adwersarzem, wykpić go i skrytykować. Jest jednak kwestia, która łączy polityków ponad wszelkimi podziałami. Problem w tym, że akurat ta zgoda raczej rujnuje, niż buduje. O co chodzi? O spółki skarbu państwa.
Mateusz Morawiecki jeszcze jako premier rządu PiS zapowiadał twardo: „Będę domagał się od spółek skarbu państwa, aby ograniczały nadmiarowe zyski”. Mówił też o potrzebie maksymalnego ograniczania kosztów energii, nie tylko dla gospodarstw domowych, ale też dla szkół, szpitali i innych „podmiotów wrażliwych”. Jeśli pamięć mnie nie myli, padło też zdanie, że spółki skarbu państwa mają realizować politykę gospodarczą rządu. Furda kodeksy zobowiązujące zarząd do dbałości o interes spółki i sankcjonujące działanie na jej szkodę. Furda inwestorzy giełdowi, którzy - inwestując kapitał - mają prawo oczekiwać zysków z dobrze prowadzonego biznesu.
Po dobrej zmianie nastała zmiana jeszcze lepsza. Donald Tusk dziarsko zabrał się za rozliczanie błędów i wypaczeń poprzedników. Wszystko miało być inaczej, czyli lepiej. Co się zmieniło w kwestii spółek skarbu państwa? Przede wszystkim na popularności zyskało określenie „spółki z udziałem skarbu państwa”. Jakby miało to wystarczająco mocno pokazać linię partii i docenić innych akcjonariuszy. Poza tym - zupełnie nic. „Co jest zadaniem państwowego menedżera, nawet jeżeli stoi na czele giełdowej spółki? Jego pierwszym zadaniem […] jest zapewnienie państwu polskiemu bezpieczeństwa energetycznego” – mówi premier. A maksymalizacja zysku? To już tylko opcjonalny dodatek, wręcz podejrzana ambicja. „Gdyby tylko maksymalizacja zysku miała sens, to właściwie po co państwo w takiej spółce?” – zastanawia się szef rządu.
Spółki skarbu państwa, niezależnie od tego, kto sprawuje władzę, są traktowane przez polityków jak narzędzia do realizacji doraźnych celów – nie przedsiębiorstwa, które powinny działać efektywnie, generować zysk i inwestować w rozwój. Są zakładnikami bieżących potrzeb rządzącej ekipy. Na papierze wszystko wygląda szlachetnie: pomoc potrzebującym, niższe ceny energii, wsparcie dla szkół czy szpitali. Ale w praktyce oznacza to jedno – odejście od zasad gospodarki rynkowej, wypaczanie konkurencji, zniechęcanie inwestorów, koszmarne psucie rynku kapitałowego i warszawskiej giełdy.
Niestety, jeśli dwaj premierzy, którzy nie zgadzają się niemal w żadnej sprawie, w kwestii państwowych firm brzmią jak zgrany duet, to znaczy, że mamy do czynienia z żelazną regułą - ustaloną ponad podziałami praktyką bez partyjnych barw. Biznes słusznie zarzuca rządzącym brak stabilności wielu filarów państwa, np. prawa czy podatków. Gdyby jednak spojrzeć na Polskę wyłącznie przez pryzmat spółek skarbu państwa, wręcz nie sposób zauważyć, że co cztery lata odbywają się wybory i zmienia się władza - oczywiście jeśli nie liczyć rutynowej zmiany warty w zarządach i radach. Jeden z najbardziej szkodliwych elementów polskiej gospodarki jest zarazem jednym z najstabilniejszych. Na nic audyty i raporty otwarcia, bo nie służą one odejściu od złej praktyki, lecz jedynie pognębieniu politycznych przeciwników i uzasadnieniu kadrowej czystki. A że przyzwyczajenie jest drugą naturą, z roku na rok wszystko to coraz mniej nas oburza, przestajemy wręcz to zauważać. Fakt, że spółki z udziałem skarbu państwa nie są własnością partii rządzącej, powoli zaciera się w powszechnej świadomości.
Na początku rządów koalicji 15 października w spółkach skarbu państwa ruszyło wielkie kadrowe sprzątanie. Ogłaszano konkursy do zarządów, ale premier Tusk zastrzegł sobie prawo do ostatniego słowa. Szokujące? Nie. Logiczne – obaj premierzy mają rację. Spółki skarbu państwa często pełnią kluczową rolę w swoich branżach, mają wpływ, czasem wręcz decydujący, na strategiczne obszary gospodarki. To oczywiste, że powinny realizować politykę zgodną z linią rządu. Równie oczywiste, że na ich czele muszą stać ludzie zaufani. Jeśli miałoby być inaczej – cytując premiera Tuska – po co skarb państwa w takich spółkach? Wszystko się zgadza — poza jednym: SA.
Nie są to przecież spółki akcyjne opisane w kodeksie spółek handlowych. Podlegają innym regułom, inne są kryteria podejmowania decyzji przez zarząd i oceny tegoż zarządzania. Nie panują w nich też klasyczne zasady ładu korporacyjnego. Co z tym zrobić? Na początek wystarczy przestać wmawiać światu, że jest inaczej. Niech premier przyzna otwarcie, że spółki z udziałem skarbu państwa to narzędzia polityczne, a inwestorzy giełdowi, kupując ich akcje, muszą być świadomi związanego z tym podwyższonego ryzyka. Może wtedy ich ból byłby mniejszy, bo widziały gały co brały, a my czulibyśmy więcej szacunku – premiera do prawa i naszego do premiera. W przyszłości zaś może warto pomyśleć o wpisaniu odrębnej formy prawnej „spółka skarbu państwa” do kodeksu, ze wszelkimi tego konsekwencjami. Bo przecież one nigdy nie zostaną sprywatyzowane, prawda?