Dwudniowy szczyt Rady Europejskiej — czyli najwyższego organu decyzyjnego UE, złożonego z szefów rządów (lub głów państw) — debatował w Laeken/Laken (warto zapamiętać obie wersje nazwy, francuską/niderlandzką) tyle czasu, na ile był zaplanowany. To znak, że nie podejmowano decyzji kontrowersyjnych, wymagających nocnych dyskusji premierów. Na strategiczną decyzję o rozszerzeniu UE przyjdzie czas dopiero za rok.
Najważniejszy dla Polski, a dotyczący rozszerzenia UE w 2004 r., fragment deklaracji końcowej skonstruowany został asekurancko: „Rada Europejska zgadza się z Komisją Europejską, która uważa, że jeżeli obecne tempo negocjacji i reform w państwach kandydujących zostaną utrzymane, to Cypr, Czechy, Estonia, Litwa, Łotwa, Malta, Polska, Słowacja, Słowenia i Węgry MOGŁYBY być gotowe”. Wynika z tego, że szefowie państw i rządów co prawda nie podważyli opinii brukselskich urzędników, ale sami takiego wniosku nie sformułowaliby. Poza tym zaakcentowali, iż w UE prawdziwymi decydentami są tylko oni — przypominając o tym zarówno państwom kandydackim, jak i KE.
Koniecznie należy zwrócić uwagę na dopisek, że oprócz tempa negocjacji — czyli statystyki formalnie zamykanych rozdziałów — kryterium decydującym o przyjęciu danego państwa będzie jego rzeczywisty postęp we wprowadzaniu reform. Pierwotna propozycja Belgii była prostsza i bardziej stawiała kropkę nad „i”. Jednak unijni potentaci — głównie Francuzi i Niemcy — uznali, iż deklaracja z Laeken/Laken w zaproponowanym przez gospodarzy kształcie zdemobilizowałaby kraje kandydujące — a w szczególności Polskę, która od soboty zaczęłaby się chyba uważać za członka UE.
Największym osiągnięciem szczytu i przełomem psychologicznym było oczywiście ogłoszenie, kto oficjalnie zajmuje miejsce w unijnej poczekalni. Wpisanie listy 10 kandydatów do deklaracji końcowej próbowała do ostatka zablokować Francja, przywiązana do wersji 12 państw. Jednak większość uznała inaczej i perspektywa przyjęcia przez UE także Rumunii i Bułgarii odsunęła się na czas nieokreślony. Obu bałkańskim państwom nikt nie zakomunikował tego wprost — uznano, że powinny zauważyć brak ich na liście.
Kończąca się belgijska prezydencja UE była pierwszą, wobec której w Polsce wreszcie nie formułowano naiwnych oczekiwań. Poprzednio zarówno Francja, jak i Szwecja miały nam niebo uchylić. Od 1 stycznia pałeczkę przejmuje Hiszpania, którą Traktat Nicejski (a dokładniej — ustalone w nim parytety głosów) uznał za unijną bliźniaczkę Polski. Wypada wyrazić nadzieję, że w naszym podejściu do kolejnych państw przewodzących Unii rzeczowość już na trwałe zastąpiła sentymenty i chciejstwo.
Decyzje podjęte w Laeken/Laken nie wróżą dobrze losom Traktatu Nicejskiego. Zgodnie z nim, modyfikacja tzw. ważenia głosów w Radzie UE wchodzi w życie 1 stycznia 2005 r., natomiast rozszerzenie Unii ma nastąpić o rok wcześniej, 1 stycznia 2004 r., aby nowe państwa już wybierały deputowanych do Parlamentu Europejskiego. Wyjścia są dwa — korekta traktatu albo... zapomnienie o nim. Irlandia, która jako jedyna uzależniła ratyfikację od referendum, 7 czerwca powiedziała — NIE. Był to wynik tak zaskakujący, że postawił pod znakiem zapytania sens procesu ratyfikacyjnego w innych państwach.
Samo poprawienie daty nie stanowiłoby problemu. Znacznie ważniejszy jest fakt, że Traktat Nicejski — podobnie jak wcześniejszy Traktat Amsterdamski — były tylko nowelizacjami Traktatu o Unii Europejskiej z Maastricht (oraz aktów wcześniejszych). Wspólnota wreszcie zauważyła, że jeśli chce uniknąć zawalenia się pod ciężarem własnej niemocy decyzyjnej — to naprawdę musi opracować i przyjąć nowoczesny akt prawny. Dlatego szczyt w Laeken/Laken powołał 101-osobowy Konwent, którego zadaniem jest przygotowanie czegoś całkiem nowego — traktatu, może nawet konstytucji? — na miarę nie tyle XXI wieku, co Unii Europejskiej liczącej 25 i więcej członków.
Na czele Konwentu stanął 75-letni Valéry Giscard d’Estaing, co Francuzi potraktowali jako narodowy triumf. Ten sędziwy człowiek spełni jedynie rolę spinacza, a za jego plecami będzie trwała bezpardonowa walka na koncepcje i idee. Nie wróży to dobrze efektywności pracy nowego organu, z którym związanych jest tyle nadziei. W każdym razie Polska powinna się byłemu prezydentowi (1974-81) kojarzyć... ciepło. Trzydzieści lat temu Giscard, jeszcze jako minister gospodarki i finansów, uszczęśliwił tow. Gierka licencją na autobus Berliet, kompletnie nie nadający się do naszych warunków pogodowych.