PB: Co właściwie wydarzyło się w Waszyngtonie? Dlaczego spotkanie było tak istotne i czy w historii relacji USA — UE był podobny precedens?
Tomasz Włostowski: Nie. To ewenement i nawet prezydent Trump zwrócił uwagę, że takie spotkanie odbywa się po raz pierwszy w historii. Mieć tylu przywódców w Białym Domu i dyskutować sprawy tak bardzo ważne dla Europy to faktycznie ewenement.
Do Waszyngtonu wybrali się główni przywódcy UE — Keir Starmer, premier Wielkiej Brytanii, Emmanuel Macron, prezydent Francji, Friedrich Merz, kanclerz Niemiec, Giorgia Meloni, premier Włoch, Alexander Stubb, prezydent Finlandii, a także Mark Rutte, sekretarz generalny NATO, i Ursula von der Leyen, szefowa Komisji Europejskiej, czyli reprezentacja UE z najwyższej półki.
Patrząc na te tzw. rozmowy pokojowe, które odbyły się na Alasce z Władimirem Putinem, oraz te, które odbyły się w Waszyngtonie z Władimirem Zełeńskim i europejskimi przywódcami, to gdzie dostrzega pan największe zagrożenia wynikające z ustanowienia pokoju dla wschodu Europy.
Europejscy przywódcy pojechali do Waszyngtonu głównie po to, żeby nie zostawić prezydenta Zełeńskiego samego z dość nieprzyjazną mu administracją amerykańską. Dobrze pamiętamy szokujące spotkanie w Białym Domu kilka miesięcy temu.
Pojechała więc europejska wierchuszka, żeby pomóc Zełeńskiemu zarządzać relacjami i rozmową z prezydentem USA w bardzo krytycznym momencie. Pojechali tam głównie przywódcy, z którymi Trump już się spotkał i ma z nimi dobre relacje, Ci, którzy wiedzą, jak do niego podejść. Atmosfera podczas pierwszego relacjonowanego spotkania była dość pozytywna.
Natomiast jeśli chodzi o zagrożenia dla Europy, to jest ich kilka. Po pierwsze, Unia Europejska coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że w Ukrainie decydują się nie tylko losy tego kraju, ale również Europy. Świadczy o tym coraz większe zaangażowanie europejskich przywódców w rozwiązanie konfliktu.
Po drugie — wzrosły obawy, że prezydent Trump w swojej krucjacie do szybkiego zamknięcia konfliktu wymusi na Ukrainie daleko idące ustępstwa, a pozostawiona sama sobie Ukraina, bez amerykańskiego wsparcia, broni i wywiadu po prostu sobie nie poradzi i będzie zmuszona poczynić daleko idące ustępstwa, co – nie rozwiązując konfliktu i nagradzając agresję Putina — uderzy w długotrwałe interesy europejskie.
Jest jeszcze jeden wątek, o którym mało mówimy, ale niedługo się pojawi. Pamiętajmy, jak dla Europy – po II wojnie światowej - ważna jest nienaruszalność granic, która dla obecnej ekipy w Waszyngtonie wydaje się nie mieć tej samej wagi. Obecność europejskich przywódców w Waszyngtonie i ich większe zaangażowanie miało na celu uniemożliwienie Rosji trwałego zdobycia terenu siłą.
Myślę, że chodzi przynajmniej o to, aby światowe potęgi nie uznały zmiany granic, którą Rosja chce wymusić na Ukrainie. Swoją drogą, nie wyobrażam sobie zabezpieczenia tej granicy — to ponad 1000 km. To wielkie wyzwanie dla polityków ukraińskich i europejskich.
Tak, ale tu wybiegamy trochę w przyszłość. Jeśli chodzi o niebezpieczeństwa w negocjacjach, to po pierwsze, kwestia zawieszenia broni. Kanclerz Merz bardzo ten problem podkreślał, a prezydent Trump natychmiast zareagował, mówiąc, że we wszystkich negocjacjach dotyczących pokoju, które on wynegocjował w międzyczasie, nie było mowy o żadnym zawieszeniu broni. To pierwsze pole starcia.
Drugie dotyczy tego, kto tę granicę będzie zabezpieczał. Przywódcy unijni oczekują, że będą to głównie Amerykanie, a prezydent Trump, że zrobią to głównie Europejczycy, a USA będą – jak to powiedział prezydent USA - „involved”, czyli jakoś zaangażowane. Jakkolwiek nie wyklucza udziału żołnierzy amerykańskich, to myślę, że w praktyce okaże się to niemożliwe. Zresztą prezydent Putin już powiedział, że Rosja nie widzi obecności wojsk NATO na granicy w Ukrainie.
Po trzecie, niezależnie od tego, gdzie by ta granica była i czy zostanie uznana, cała Europa musi skoncentrować się na jak najszybszym wzmocnieniu Ukrainy i zająć się jej odbudową i wkomponowaniem w europejski system gospodarczy i prawny.
Już w pierwszych dniach inwazji rosyjskiej na Ukrainę rozpoczęło się przygotowywanie dokumentów dotyczących przyjęcia Ukrainy do UE, mówiło się, że negocjacje zaczną się wkrótce. W czasie polskiej prezydencji się nie udało, teraz wskazywane są kolejne terminy rozpoczęcia negocjacji. Czy zdaniem specjalisty siedzącego na co dzień w Brukseli Ukraina ma szansę stać się członkiem UE w jakimś przewidywalnym terminie? Czy ewentualnie jest możliwe stworzenie dla niej jakiejś innej formy korzystania z zalet członkostwa? Norwegia czy Szwajcaria nie są członkami UE, ale korzystają z pewnych przywilejów…
Odpowiedź na to, czy musimy na gwałt szukać innej formuły, dostaniemy w ciągu kilku miesięcy. Przypomnijmy: proces akcesji oficjalnie już się rozpoczął, ale jeszcze nie został otwarty żaden z jej rozdziałów. Główny problem — oprócz praktycznych, to znaczy rozmiaru Ukrainy, roli rolnictwa, funduszy europejskich — jest proceduralny. Mamy około 35 rozdziałów negocjacyjnych i każdy musi zostać jednomyślnie otwarty, a potem zamknięty przez wszystkie państwa członkowskie, nawet te nieprzyjazne Ukrainie, np. Węgry. Coraz więcej kontrowersji związanych z akcesją Ukrainy wynika nie tylko z problemów z Węgrami, ale również z rosnącego sceptycyzmu społeczeństw. Wiele sektorów (np. rolnictwo, hutnictwo, transport) coraz bardziej obawia się tej akcesji i jej wpływu, biorąc pod uwagę konkurencyjność ukraińskiej gospodarki.
Jeżeli konsens w sprawie przyjęcia Ukrainy do UE okaże się niemożliwy, poszukiwania innego formatu integracji gospodarki ukraińskiej z unijną będą konieczne. Może być podobny do Europejskiego Obszaru Gospodarczego czy EFTA (jak z Norwegią czy Szwajcarią) lub jak z Wielką Brytanią, z którą mimo wyjścia z UE relacje są bardzo silne. Ale jest również problem polityczny: nie możemy w tym trudnym momencie wysyłać Ukrainie sygnału, że nie wejdzie do UE. Miałoby to bardzo niekorzystny wpływ na rozwój sytuacji politycznej w Ukrainie, a tym samym uderzałoby w interesy UE. O tym też musimy pamiętać.