„Puls Biznesu”: Jest pan spowinowacony z rodem Zanussich, słynnych producentów artykułów AGD.
Krzysztof Zanussi: Odczułem to, kiedy w czasie wojny mojego ojca chciano wcielić do armii włoskiej. On się bronił, powtarzając, że czuje się polskim patriotą. Później jako wyrostek, będąc z ojcem w konflikcie, zacząłem szukać włoskich korzeni i zrekonstruowałem nasze relacje oraz powiązania sprzed wojny.
Jakie to powiązania?
Mamy wspólnych przodków od początku XIX wieku. Niektórzy z nich, pochodzący ze słynącej z przedsiębiorczości północnej części Włoch, wówczas pod władaniem Austrii, pracowali przy budowie kolei żelaznej z Triestu do Wiednia, potem do Krakowa i dalej do Lwowa. Tak trafili do Polski.
Co z tymi, którzy zostali we Włoszech?
Druga część rodziny zajęła się seryjną produkcją pieców. Wtedy robiono je na miarę, w domu klienta. Mój kuzyn Zanussi pierwszy skonstruował żeliwną ramę, na której można było stawiać piece i gotowe dostarczać wozem do klienta. To było bardziej wydajne, szybsze i tańsze. Potem nadeszła era kuchenek gazowych i lodówek.
Kiedy doszło do pana pierwszego spotkania z kuzynami?
W 1959 lub 1960 r., kiedy pierwszy raz, jeszcze jako student, wyjechałem za granicę. Najbardziej utkwiło mi w pamięci inne spotkanie, w 1981 r. Na zakończenie festiwalu filmowego w Wenecji poza konkursem pokazywano mój najnowszy film „Kontrakt”. Chciałem wtedy bardzo zaimponować włoskim kuzynom, a okazja ku temu nadarzyła się niezwykła. Zamknięcie festiwalu, siedzimy w loży honorowej: ja, mój kuzyn Guido i premier Włoch Giulio Andreotti. Myślałem, że większych triumfów nie mogę sobie wymarzyć. Mimo że publiczność świetnie mnie przyjęła, zauważyłem, że na kuzynie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. „Co z tego, że klaskali. Kiedy wchodzę do mojej fabryki, to robotnicy zawsze klaszczą” — powiedział. Ale nazajutrz powitał mnie z nieukrywanym zachwytem, bo zobaczył nasze nazwisko napisane dużą czcionką na pierwszych stronach gazet. I nie zapłacił za to ani grosza. To był argument, że dużo znaczę.
Często gości pan w Italii. Ostatni, nieznany jeszcze w Polsce, film „Czarne słońce” zrealizował pan na Sycylii. Opowiada historię młodej kobiety, której męża zastrzelił narkoman. Rozważania o ludzkiej egzystencji i o śmierci. Dlaczego wciąż to pana zajmuje?
Może bierze się to z tego, że jako dziecko bardzo świadomie przeżyłem wojnę. I ona głęboko we mnie tkwi. Trudno mi się od niej uwolnić.
Ale kręcił pan również komedie.
Tak — i wkrótce znów zamierzam zrealizować kolejną. Romantyczną, z domieszką czarnego humoru, na podstawie pomysłu Andrzeja Mularczyka. Chciałbym też zrobić film z Sophią Loren.
Podobno sama zgłosiła się do pana z taką propozycją.
Prawda. Po śmierci męża, włoskiego producenta filmowego Carla Pontiego, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i dlatego propozycja wyszła bezpośrednio od niej. Niedawno spotkałem się z nią w tej sprawie w jej domu w Genewie.
Jakie zrobiła na panu wrażenie?
Sophia Loren łączy cechy pięknej damy, którą bez wątpienia jest, z cechami dziewuchy z Neapolu. Nie ukrywa tego — i za to bardzo ją lubię.
Jaki jest los innych pana projektów filmowych?
Mam sporo scenariuszy, które chciałbym sfilmować. Marzy mi się film o bogatych, zachodnich kobietach biznesu, które — przebywając w Rosji, daleko od swego kraju i kultury, bardzo swobodnie korzystają z instytucji płatnych kochanków. Od wielu lat staram się też wcielić w życie projekt filmu o królowej Jadwidze.
Komu trudniej robić filmy: tym, którzy zaczynają, czy tym, którzy — jak pan — są bliżej schyłku artystycznej kariery?
Problem w obu przypadkach jest taki sam, bo człowiek w gruncie rzeczy za każdym razem jest debiutantem. Robi film, a ludzie wkrótce po wyjściu z kina o nim zapominają. Żeby ponownie zasłużyć na uwagę widzów, trzeba zrobić kolejny. Na tę trudną sytuację, w jakiej znajduje się większość ambitnych reżyserów, wpływa także rynek, który dotkliwie odczuł proces umasowienia i demokratyzacji, czyli pewnego spłaszczenia intelektualnego i komercjalizacji sztuki filmowej. Kiedyś kino było sklepem delikatesowym, dziś stało się supermarketem. A poza tym, kto powiedział, że artyście ma być w życiu łatwo?
Zanim stanął pan za kamerą, studiował pan fizykę, a potem filozofię.
Wybierałem kierunek studiów w czasach stalinowskich. Sądziłem wtedy, i wspierała mnie w tym rodzina, że zostanę architektem. Kiedy przygotowywałem się do egzaminów wstępnych, zdałem sobie sprawę, że co wieczór w moim domu wyśmiewa się MDM i szydzi z Pałacu Kultury. Przestraszyłem się, że będę musiał tworzyć takie właśnie budowle. Pomyślałem, że tego nie wytrzymam. I poszedłem na fizykę, choć brałem też pod uwagę matematykę, biologię, chemię, a nawet astronomię. Inne kierunki uważałem za paskudne. Po wydarzeniach czerwca 1956 r. otworzyła się dla mnie cała humanistyka, o której wcześniej w ogóle nie myślałem.
I nie śnił pan o kręceniu filmów?
Nie, bo wówczas robiono filmy reżimowe, propagandowe. Ale gdy razem z rodzicami obejrzałem „Pokolenie” Wajdy, no, to poczułem, że coś się zmienia.
Kiedy bliżej się przyjrzeć PRL-owskiej kinematografii, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że znaczące filmy były rodzajem protestu, sprzeciwu wobec władzy, ustroju, marności życia. Czy dobre kino musi z czymś walczyć?
Sztuka zawsze wynika z niezgody na istniejący świat. Jeżeli biznes wywodzi się z niezgody na nędzę, to kino wywodzi się z niezgody na chamstwo, prymitywizm i głupotę ludzi, którzy na naszych oczach marnują swoje życie, bo nie wiedzą, co tak naprawdę jest w nim ważne. Kino, teatr i literatura napędza się dzięki eksploracji tych obszarów.
Wśród dzisiejszych młodych polskich reżyserów, tworzących przecież w warunkach wolności, nie widać wielkich buntowników.
Choć jestem ich profesorem i bywam też producentem ich filmów, również tak uważam. Cóż, reżyseria to zawód twórczy, a więc kontemplacyjny i czynny jednocześnie. Połączenie introwersji z ekstrawersją, co się pozornie wyklucza. Może więc nie narodził się jeszcze u nas nowy Polański czy Skolimowski.
Młodzi filmowcy podnoszą też argument braku pieniędzy na robienie kina, o jakim marzą.
Głupi argument. Im raczej brakuje uwagi widzów. Filmy offowe powstają przecież prawie za darmo, ale niestety nie ma dla nich cienia zainteresowania. Dzisiaj ludzie kupują znane marki, mimo że wiedzą, że one są zazwyczaj niedobre. Mamy lęk przed produktem, który musielibyśmy kupić i wziąć odpowiedzialność za ten wybór. Jednak nie podejmujemy tego ryzyka. I tak samo jest z kręceniem i odbiorem nowatorskich filmów. Jestem wychowany w innym myśleniu. Jeżeli coś od razu jest bestsellerem, to tego do ręki nie wezmę, ale też nie kupuję pasty Colgate, dlatego że się najlepiej sprzedaje. Co się najlepiej sprzedaje, nie może być bardzo dobre, bo większość ludzi ma zły gust, źle się odżywia, jest źle poinformowana itd. Szycie koszul na miarę to dzisiaj przywilej najbogatszych, podobnie jak indywidualne recepty na wodę kolońską w luksusowych perfumeriach w Covent Garden. Produkcja masowa przeważa i to na niej moi włoscy krewni zbili majątek. Mnie jednak bardziej zależy na delikatesach. n
Marcin Zawiśliński