Wróg publiczny

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2006-08-11 00:00

Brat łata kultury polskiej o meandrach polityki i filmowych niuansach: fatalnie, brutalnie, lepiej. Bez krytykanctwa i zbędnych konwenansów.

„Puls Biznesu”: Co u pana słychać?

Waldemar Dąbrowski: Co słychać? Bóg zapłać.

To pozazdrościć. Gdzieś pan pracuje?

Współpracuję z prestiżową agencją PR. Konkretnie z Bell Pottinger Public Affairs.

Co za zwierz?

Stworzona przez lorda Timothy Bella — swego czasu bardzo bliskiego współpracownika Margaret Thatcher. Założyciela Saatchi & Saatchi, który potem wszedł w układ z panią Thatcher, a po zakończeniu jej kariery stworzył grupę agencji Bell Pottinger. Jedna z nich zajmuje się sprawami europejskimi. Kieruję jej przedstawicielstwem na Europę Środkową. Mam czteroosobowy zespół.

Co pan tam robi?

Projekty z pogranicza polityki i biznesu. Rządy poszczególnych krajów zamawiają u nas prace wizerunkowe. Na przykład zmiana wizerunku Turcji w oczach Europejczyków. Program założony na kilkanaście lat. Pewne rzeczy wykonuję na rzecz Rumunii.

Jakieś projekty w Polsce?

Nie, bo tutaj jakby nie ma klimatu do takich działań. Teraz głównie zajmuję się Ukrainą i budowaniem płaszczyzny biznesowej z krajami członkowskimi Unii Europejskiej. Naszym zadaniem jest przybliżanie Ukrainy do struktur UE. Poruszamy takie kwestie, jak integracja systemu energetycznego Ukrainy z Europą czy polityka antymonopolowa. Taka próba przekazania ukraińskim politykom sumy różnych doświadczeń unijnych.

Jak to, w Polsce nie ma klimatu do takich działań?

Nie wypada mi się włączać w powszechny chór krytyki.

Niech pan się nie da prosić.

Jest gorzej, niż można było sobie wyobrazić.

Śmielej, panie ministrze!

Jesteśmy krajem, który nie wykorzystuje swojej historycznej szansy w Unii Europejskiej. I tyle. Sam pan rozumie, że — jako byłemu członkowi rządu — nie wypada mi wygłaszać takich opinii.

Ale pan właśnie wygłosił, więc bądźmy konsekwentni — co to znaczy: „jesteśmy krajem, który nie wykorzystuje historycznej szansy”?

Wie pan co? Jestem bez przerwy pytany o takie sprawy. Proszą mnie przyjaciele z zagranicy i pracownicy różnorakich urzędów unijnych, żeby im objaśnić meandry polskiej polityki. Tam nikt nie rozumie, jak nowy rząd mógł tak wszystko schrzanić na starcie. Po prostu. Do niedawna należeliśmy do wielkiej szóstki UE. W tej chwili jesteśmy na kompletnym aucie. Tam — na zewnątrz, panuje ogromne zdumienie.

Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że przejedzie się pan po działce, którą pan od zawsze uprawiał, czyli po kulturze i sztuce.

Jeszcze nie mogę zbilansować swoich działań w tej dziedzinie. Sfera kultury jest bardzo autonomiczna. To wynika z niezależności ducha ludzi kultury. To nie jest świat, który można sobie podporządkować. Cenię sobie wielokrotne deklaracje ministra Ujazdowskiego, że zamierza kontynuować moją strategię. Ale wprowadza on też autorskie projekty i pomysły — taka polityka patriotyzmu jutra. Oczywiście ma do tego prawo. Tylko, że dla mnie to pustosłowie. Deklaracja patriotyzmu w kulturze jest żartem. Przecież gdybym coś takiego ogłosił jako minister kultury, to media by mnie zabiły. W tym wypadku są ministrowi przyjazne. Poza tym nie mam większych zastrzeżeń.

A do siebie? Czegoś pan nie dopilnował, coś zaniedbał?

Swoją rolę postrzegałem zawsze jako służebną wobec konkretnych sytuacji i ludzi. Dla mnie najważniejsza była implementacja projektów europejskich. Widzimy dzisiaj gdańską Ołowiankę, filharmonię w Krakowie, wspaniałą szkołę muzyczną w Katowicach, za chwilę Filmotekę Śląską, salę koncertową w Poznaniu, muzeum sztuki w Łodzi, muzeum sztuki w Toruniu, operę w Białymstoku, wiele przybytków kultury w Warszawie. Wszystko to sprawy, których dokończenie pozostawiłem w rękach lokalnych liderów. To konkretne projekty z budżetami najczęściej wspartymi środkami unijnymi. W tym miejscu chciałbym pogratulować swojemu następcy — ja zasiałem, on będzie zbierał żniwo. Ale to dobrze, bo to pokaże głęboki sens przynależności Polski do struktur UE. Kolejna rzecz: nowa ustawa o kinematografii działa. Powstał Instytut Sztuki Filmowej. Zaczynają się pierwsze procesy dystrybucji pieniądza. Myślę, że w ciągu dwóch — trzech lat powstaną filmy, które pokażą sens tego przedsięwzięcia.

Dlaczego tak późno?

Jak pan weźmie pod uwagę proces intelektualny i technologiczny produkcji filmu, to on właśnie tyle trwa. A bywa, że dłużej. Dlatego apeluję, żeby nie oceniać efektów działania instytutu tak szybko, chociaż one są już dzisiaj widoczne. Obowiązuje transparentny system rozdziału środków. I co najważniejsze, zyskaliśmy instytucję, która jest partnerem w dialogu międzynarodowym. Nie było takiej. W związku z tym jest niewiarygodna liczba propozycji koprodukcyjnych. Dużo więcej inicjatyw zachodnioeuropejskich czy amerykańskich, niż było kiedykolwiek wcześniej.

To dlatego Peter Greeneway produkuje swój najnowszy film w Polsce?

Tak.

Ciekawe, jak taka indywidualność postrzega nasz polski grajdołek?

Greeneway to człowiek Zachodu. Gdy dorastał, nie znał takich krajów jak Polska. Poza tym jest typem prowokatora. Moja rozmowa z nim była dla mnie dosyć… Przykra to może złe określenie, ale gorzka. Zadał mi proste pytanie: „Jesteście narodem?” Mówię: oczywiście. On na to: „A dla mnie to nie jest taka oczywista ta wasza tożsamość narodowa. Siedzę w Gdańsku i widzę architekturę niemiecką, we Wrocławiu też. A jaki jest wasz wkład w to uniwersum kultury europejskiej? Podaj mi nazwiska pisarzy, którzy mieli wpływ na zmianę wizerunku Europy? Włączali się w dyskurs intelektualny?” Mówię mu: Schulz, Witkacy. A on nie wie, kto to jest. Bo kiedy ich twórczość mogła pofrunąć na poziomy, na których znalazł się Kafka, to przyszedł dramat wojny, potem zmiana systemu i doktryna socrealizmu. Przecież Witkacy mógłby spokojnie zasiąść obok Becketta w teatrze absurdu... Greeneway patrzy na nas ostro, co nie oznacza, że bez sympatii, za to bez znieczulenia.

Nie budzi w nim respektu Wajda?

Budzi, ale nie aż taki, jakbyśmy sądzili. On ma poczucie, że sam jest reformatorem kina światowego. Uważa, że kino oparte na literaturze jest martwe. Z czym ja się nie zgadzam. Ale to domena wybitnej, ekscentrycznej osobowości, jaką on niewątpliwie jest.

Jak już przy Andrzeju Wajdzie jesteśmy — ostatnio w wywiadzie dla „PB” deklarował chęć wskrzeszenia filmowej wspólnoty z młodymi na rzecz powstawania nowych arcydzieł w polskim kinie. Pana zaskakuje tyle dobrej woli w starym mistrzu?

Konflikt pokoleń w rodzimej kinematografii jest kompletnie sztucznym zjawiskiem. To raczej konflikt między pracowitością i lenistwem. Ci, którzy nie potrafią sobie poradzić z materią kina, zapowiadają lawinę genialnych scenariuszy. Niezdolność do ich realizowania zrzucają na karb zmowy starych mistrzów. Podczas gdy starzy mistrzowie zawsze niezwykłą uwagę przykładali do tego, aby nie uronić żadnego z talentów. Mogę to z pełną odpowiedzialnością potwierdzić. Mówię to jako były szef kinematografii i były minister kultury.

To kto prowokował konflikty?

Beztalencia, które twierdziły, że mają doskonałe scenariusze, ale nigdy ich nie pokazały. Taka debata przez długi czas toczyła się w polskiej kinematografii. Jedną z moich zasług było osłabienie ostrza tego konfliktu. Właśnie dzięki temu stało się możliwe zintegrowanie środowiska na rzecz uchwalenia ustawy o kinematografii.

Ta dezintegracja nie wynikała przypadkiem z postawy producentów, którym nie w smak kręcenie ambitnych filmów, bo na tym raczej się nie zarabia?

To, o czym pan mówi, jest zwykłą koncepcją współczesnej kinematografii, w której producent, biorąc odpowiedzialność za całą produkcję — również w wymiarze artystycznym, musi spełniać rolę pierwszego widza. Taki kreatywny spór z reżyserem. Nie służy on nikomu innemu jak widzowi. Reżyser bardzo często jest zakładnikiem własnych pomysłów i idei. Producent ma obowiązek patrzeć na to z perspektywy widowni. To formuła współistnienia, która im bardziej twórcza, tym lepsza.

To może kiniarze komplikowali sprawę?

Ano właśnie. Problem był innej natury. Mamy w Polsce dużo kin, multipleksów, sal kinowych. Ale one w większości są podporządkowane formule hollywoodzkiej — bez względu na to, kto jest właścicielem kina. Wszyscy są podporządkowani pakietowemu systemowi dystrybucji filmów, które muszą pokazać. Oczywiście kina są instytucjami kultury, ale przede wszystkim biznesem. Brakuje mechanizmu wsparcia obecności filmu polskiego i europejskiego, o którym z całą pewnością można powiedzieć, że się na nim zarobi. Instytut dysponuje takimi mechanizmami, które wspierają obecność kina tzw. wartościowego, ale — teoretycznie — niegwarantującego zysku. Wiele polskich filmów mogło osiągnąć zyski, ale pokazywane we wtorek o godzinie 13.00 miały mizerne szanse.

Myśli pan, że w sobotę o 17.00 miałyby większe?

Oczywiście. Choć nie twierdzę, że takich filmów jest wiele. Ale nie uważam za słuszną tej antynomii, że kino komercyjne musi być nieciekawe, zaś artystyczne — wybitne. To kompletnie fałszywa teoria. Poziom artystyczny polskich filmów przyciągających widza jest możliwie najwyższy. Ale w moim przekonaniu polskie kino przeżywa kryzys. I niestety nie mogło być inaczej, bo kilkanaście lat braku finansowania produkcji filmowych na poziomie, który umożliwia kreatywność filmowców, musiało odcisnąć jakieś piętno. I tak jest lepiej, niż można by przypuszczać. W zeszłym roku zdobyliśmy około 80 nagród na festiwalach filmowych.

Na tych najważniejszych akurat żadnej.

Bo tam nie byliśmy obecni. No, może poza Krzysiem Krauze w Karlovych Varach i Zanussim w Wenecji. Ale jest faktem, że słabo było z obecnością. Polska zginęła jako potęga filmowa w tej uprzywilejowanej przestrzeni wiodących festiwali świata. Dawno nas nie było w Cannes czy w Berlinie. Pojawiła się straszliwa luka. Tu tylko dodam, że w roku, w którym brałem odpowiedzialność za resort kultury, finansowano rodzimą kinematografię na poziomie dwumilionowej Słowenii.

Czyli?

Jakieś 7 mln zł.

A jak pan odchodził?

Około 30 mln zł. Ale Instytut Sztuki Filmowej ma zapewnić finansowanie na poziomie 100 mln zł. Dodam od razu, że Francja wspiera kinematografię na poziome 490 mln euro.

Ale francuski system to czysty socjalizm, nie przynosi dochodów.

Jeśli spojrzeć na film jako produkt rynkowy, to ma pan oczywiście rację. Ale ja się pytam: czy my jesteśmy narodem, dla którego nieważne są: „Kanał”, „Eroica”, „Krzyżacy”, „Faraon”, „Ziemia obiecana”, „Przypadek”? Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność. Gdzieś ta kultura filmowa w kategoriach europejskich jest ważną częścią kultury narodów.

To wszystko tytuły z minionej epoki. Czasy się zmieniły, mamy wolny rynek, trzeba na siebie zarabiać.

Tak? Ile mi pan wymieni filmów z lat 90., które wpisują się w ten kanon? Niewiele. A jeszcze pięć, dziesięć lat takiego stanu rzeczy, jaki był przed uchwaleniem ustawy, to mielibyśmy zupełnie przerwaną ciągłość wysokiej kultury filmowej, która zawsze była rodzajem najwyższego świadectwa naszej europejskości. Żaden kraj europejski nie zgadza się z koncepcją amerykańską, do której — jak mniemam — pan pije. Bo żadna kinematografia narodowa nie ma szans pełnego sfinansowania się z rynku. Takie przywileje mają tylko „znakomite” filmy zrobione w języku angielskim. To może czas zacząć pisać powieści po angielsku, poezję i wyzbyć się całkowicie tej wielkiej wartości, jaką jest przynależność do kultury języka polskiego? Absurdalne! Zresztą, pan spojrzy na kino amerykańskie. W piramidzie, dajmy na to, pięciuset filmów znajdzie się jedno arcydzieło, może dwa. Reszta to kilkadziesiąt dobrych filmów i kilkaset koszmarów, które psują kulturę.

Może psują kulturę, ale nakręcają koniunkturę. Przecież to ogromna machina finansowa.

No to trzeba by się zapytać, czy powinna być zachowana jakaś proporcja między kulturą i koniunkturą? Moim zdaniem — tak.

To znaczy, że według pana w USA panuje na tej płaszczyźnie dysproporcja polegająca na przegięciu w stronę koniunktury?

Absolutnie.

To we Francji jest przegięta w drugą stronę.

Ale kino francuskie jednak żyje, bez przerwy coś tam się pojawia wartościowego i Francuzi chodzą na swoje filmy. Najwyższa oglądalność produkcji narodowych jest właśnie we Francji. I o to chodzi — z jakiejś ilości rodzi się jedno arcydzieło, które przechodzi do katalogu skarbnicy narodu i zostaje na wieki. A ponieważ rynki narodowe nie pozwalają na finansowanie kinematografii, musi być udział państwa.

Problem polega na tym, że z panem o kinie można całe lato przegadać... Na koniec: nie korci pana, żeby zostać producentem filmowym?

Mogłem to zrobić 10 lat temu. Teraz nie mam takich aspiracji.

Wróci pan jeszcze do polityki? Do urzędów państwowych?

Mam poczucie dobrze wykorzystanego czasu. Robiłem, co do mnie należało. Paradoksalnie moją osobistą sytuację trochę skomplikował fakt, że doprowadziłem do uchwalenia nowej ustawy o kinematografii i uzdrowiłem system finansowania produkcji filmowej. Przez to wiele osób uważa mnie za wroga publicznego numer jeden. Zarzuca mi się, że zrobiłem to, by kokietować środowiska twórcze. Nonsens. Czy wrócę? Nie umiem odpowiedzieć. Mam dobre wspomnienia.

Rozmawiał Wojciech Surmacz

[email protected] % 022-333-99-29